Czasami musimy spaść z konia, żeby ujrzeć świat z innej perspektywy i przerwać niebezpieczny galop. Mądre porady rodziny, czy subtelne sygnały wysyłane przez ciało są zazwyczaj ignorowane, a jeśli zbyt silne – to nawet ze złością – odrzucane. Jak daleko musimy zajść w głąb ciemnego lasu, aby zorientować się, że to nie nasza droga? Czy dopiero, gdy utracimy nasze zdrowie, to galop automatycznie się kończy i rozpoczyna nowy etap? Problem czy przygoda, ktoś mógłby zapytać. Dziś zapraszamy Państwa do poruszającej rozmowy z osobą, która traktuje swoją metamorfozę jako największą przygodę życia a chorobę traktuje jak „dar z góry”, bo gdyby nie ona, mogłaby się całkiem zatracić. Anna Wosik – od 20 lat szefowa – dziś łapie oddech na ziołowej ścieżce.
***
Żaneta Geltz: Bywa tak, że problem zdrowotny wywraca nasze życie do góry nogami i kieruje oczy na coś ważnego.
Anna Wosik: Tak, zgadza się. Tak było w moim przypadku. Dziś, obserwując swoje otoczenie z większą uważnością, widzę, że nie jestem w tym osamotniona. Bardzo często, kiedy już jesteśmy w samym centrum rozgrywającej się akcji, to trudno nam wsłuchać się w subtelne sygnały wysyłane przez ciało lub duszę. Sygnały te często – niestety – muszą stać się uciążliwe, a wręcz nie do zniesienia, aby nabrały mocy ostrzegawczej. Czasem „musi” pojawić się diagnoza lekarska, abyśmy w końcu zatrzymali się i na spokojnie przyjrzeli się sytuacji i „wzięli się za siebie”.
Przez prawie dwadzieścia lat pracowałam na najwyższych obrotach w dużej zagranicznej firmie – przez większość czasu – na odpowiedzialnych stanowiskach menedżerskich w różnych działach i krajach. Spełniałam się w tym, tak przynajmniej myślałam… Realizowałam swoje ambicje i plan na dorosłe życie. Od dziecka byłam przyzwyczajona do wytężonej pracy, zarówno na etapie wychowania i wartości wpajanych w domu rodzinnym, czy na etapie pilnej nauki do sprawdzianów, przygotowań do egzaminów – zdobywając kolejne czerwone paski. Byłam zawodniczką klubu tenisowego Goplania Inowrocław, pojechałam na studia do Gdańska, wyjeżdżałam na stypendium Erasmusa do Francji i do pracy do USA. Tak samo podeszłam do pracy zawodowej. A to oznaczało długie dni pracy (po 10-12 godzin dziennie), niejednokrotnie pracę w nocy, brak czasu na jakościowy odpoczynek, regenerację, dietę czy rozwijanie zainteresowań.
Gdy moja kariera nabierała tempa i równolegle zostałam dwukrotną mamą, to przez kolejne kilkanaście lat próbowałam łączyć rolę zaangażowanego pracownika oraz rodzica. Jednak większość dnia spędzałam w pracy, a do domu wracałam w momencie, gdy dzieci odziane już w piżamki zjadały kolację albo już spały. Z biegiem czasu zaczęły pojawiać się problemy z moim zdrowiem fizycznym i psychicznym. Intensywny trądzik na skórze twarzy (w wieku 30 lat po drugiej ciąży), problemy z lędźwiowym odcinkiem kręgosłupa, a co za tym idzie: niemożność wstania z łóżka, by móc pójść do płaczącego dziecka, czy choćby do pracy. Dopadały mnie częste infekcje gardła, krtani, infekcje intymne, a do tego pojawiały się zniecierpliwienie i nerwowość. W środku odczuwałam smutek, którego wtedy jeszcze nie rozumiałam. Nie miałam jednak ani czasu ani siły, żeby uważnie przyglądać się napływającym sygnałom, więc wybierałam rozwiązania doraźne.
Problemy fizyczne „zaleczałam” – w biegu – farmakologicznie, często trzydniowymi antybiotykami – tzw. „menedżerskimi”, aby w poniedziałek móc znowu stawić się na posterunku. Te ze sfery psychicznej były rozładowywane rozluźniającymi lampkami wina po ciężkim dniu pracy.
Na początku 2021 roku, trzy lata po moim trzecim porodzie, zaczęły się pojawiać problemy ze skórą moich rąk. Skóra moich dłoni mocno wysuszona stała się cienka i bardzo delikatna, a jak na ironię pracowałam dla znanej marki kosmetyków do twarzy, ciała i rąk. Mimo stosowania dużej ilości, różnych kremów mojej firmy – problem niestety tylko narastał: skóra czerwieniła się i zaczęła jeszcze dodatkowo swędzieć. I tak – pogorszył się stan skóry twarzy i ciała, a także włosów, które zaczęły mocno wypadać.
Aby pomóc skórze dłoni i pozbyć się narastającego dyskomfortu zaczęłam szukać innych produktów, które mogły pomóc. Najpierw kremy z drogerii, następnie apteczne dermokosmetyki, aż w końcu ziołowe mieszanki do przemywania. Niestety, po trzech miesiącach skóra większości palców na zewnętrznej stronie rąk, w zagięciach, była popękana i sączyła się z nich krew.
Nie umiałam sobie z tym problemem poradzić, przy czym dla mnie – osoby reprezentującej koncern kosmetyczny – skóra twarzy i rąk była moją wizytówką na spotkaniach klienckich, zarządowych czy projektowych. Teraz ta „wizytówka” była dla mnie dużym obciążeniem i powiem szczerze, że wstydziłam się przed znajomymi i współpracownikami.
Komfort mojego prywatnego życia obniżał się z dnia na dzień, co potęgowane było moją bezradnością. Kąpiel, prysznic, kontakt z wodą – które normalnie wydarzają się wiele razy w ciągu dnia – stawały się dla mnie problemem! Nawet najdelikatniejsze mydełko powodowało palenie w drobnych rankach, a przecież to był czas pandemii, kiedy ręce myliśmy jeszcze częściej niż dotychczas i do tego dochodziły jeszcze produkty do dezynfekcji, których użyłam zaledwie kilka razy.
Mycie włosów i naczyń wykonywałam w lateksowych rękawiczkach lub marketowych foliówkach oklejanych na końcówkach taśmą klejącą, żeby do ran nie dostawała się wilgoć. Większość dni i nocy spędzałam w opatrunkach z plastrów i bandaży lub w bawełnianych rękawiczkach, wcześniej nakładając na dłonie kolejne nowe kremy czy wyszukane mikstury np. z ciepłej oliwy z oliwek. Wyjście do kina czy na jogę przestawało sprawiać jakąkolwiek przyjemność, ponieważ fizyczność mimo że dotyczyła tak małej powierzchni ciała, mocno mi doskwierała. Moja skóra próbowała mi zwrócić na coś uwagę, coś powiedzieć.
W połowie 2021 roku zmęczenie przekroczyło moją wytrzymałość i byłam wyczerpana we wszelkich możliwych wymiarach – fizycznym, psychicznym i duchowym. Nie byłam już w stanie siedzieć na spotkaniach w biurze czy na telekonferencjach, straciłam cały zapał do tematów i projektów, którymi żyłam przez ostatnie dwie dekady. Czułam, że tracę swój cenny czas na rzeczy całkowicie nieistotne. Byłam tak bardzo zmęczona (do czego z pewnością przyłożyła się pandemia), że poczułam wreszcie, że to, co się liczy, to to, że jestem potrzebna sobie samej i mojej rodzinie. Chciałam jak najszybciej wysiąść z tego pociągu. Nie widziałam jeszcze, co chcę robić, ale wiedziałam już czego na pewno nie chcę. Ku zdziwieniu przełożonych i rodziny – złożyłam wniosek o trzyletni, bezpłatny urlop wychowawczy. Problem z dłońmi jednak trwał, więc zaczęłam chodzić do lekarzy.
Ż.G.: Jakie było Pani największe rozczarowanie w trakcie starań o zdrowie skóry?
A.W.: Początkowo tematem zajmowałam się sama – zakładałam, że może wystarczy zmiana jednych kosmetyków na drugie, że może te dotychczasowe przestały mi służyć. Zaczęłam oczywiście od stosowania kremów do rąk marki, dla której pracowałam. Kiedy to jednak nie pomagało, to zwróciłam się po inne produkty dostępne w drogeriach, a także w aptekach.
Byłam w stanie wydać za krem do rąk 100 zł, gdy polecenie farmaceuty dawało nadzieję na to, że ten produkt mi pomoże. Niestety, wszystkie te rozwiązania, jedyne co, to odrobinę łagodziły suchość skóry, ale dawały tylko chwilową ulgę. Pozostałe objawy, problem spękanej skóry oraz dyskomfort fizyczny i psychiczny – trwały bez zmian.
Równolegle do problemów skórnych, już od kilku lat, interesowałam się zdrowym stylem życia: wprowadzałam zmiany w diecie, stosowałam więcej ziół, roślin, wywarów kolagenowych, dbałam o nawodnienie ciała, regularnie się ruszałam chodząc na spacery czy na jogę, zaczęłam nawet wprowadzać suplementy, jak chociażby rybie kwasy Omega. Ale problem mimo to pojawił się i następował jego rozwój.
Po czterech miesiącach samodzielnych prób pomocy sobie, kiedy już mierzyłam się z pęknięciami na palcach, udałam się w końcu do lekarza internisty. Jedyne, co otrzymałam, to skierowanie do dermatologa, bo przecież przyszłam z problemem skórnym! Na wizytę do dermatologa umówiłam się już prywatnie chcąc zaoszczędzić czas i mieć pewność, że trafię do konkretnego, poleconego specjalisty. Z gabinetu wyszłam z receptą na dwie maści oraz na krem z recepturą zawierającą witaminę E.
Moja radość z ustępujących po ponad tygodniowej kuracji problemów była krótkotrwała.
Niecały tydzień po zakończeniu dwutygodniowego leczenia, problemy ze skórą rąk wróciły do stanu pierwotnego. Były to dość silne maści sterydowe, lecz mimo wszystko wspierałam się nimi dość regularnie, aby zapewnić sobie chociaż krótkotrwałą ulgę.
Utrzymujący się dyskomfort fizyczny i psychiczny mieszał się z rozczarowaniem z dotychczas podjętych prób i brakiem realnej pomocy od lekarzy medycyny konwencjonalnej, bo w sumie odwiedziłam trzech różnych dermatologów i scenariusz leczenia i efektów, a raczej ich braku, był zawsze taki sam. Robiłam dużo, szukałam rozwiązań, wprowadzałam w życie wiele produktów, wydawałam sporo pieniędzy (na wizyty i produkty wydałam 2 tysiące złotych), jednak efektów nie było.
Czułam, że muszę dotrzeć do sedna problemu, że prędzej czy później to nastąpi i jest to tylko i wyłącznie moja odpowiedzialność.
Ż.G.: Co sprawiło, że w końcu trafiła Pani na coś, co działa? Co dało ulgę i powrót „do domu”?
A.W.: Mając 39 lat, a więc już w dojrzałym wieku, zaszłam w trzecią ciążę. Nadal dość intensywnie pracowałam zawodowo: wyjazdy do klientów, wizyty w sklepach, negocjacje, strategie, projekty, zarządzanie zespołem. To był dla mnie niełatwy czas, który oznaczał stres i przeciążenia. Objawiało się to licznymi infekcjami i ogólnie gorszym samopoczuciem psychicznym. W trosce o zdrowie dziecka i swoje zaczęłam poszukiwać naturalnych rozwiązań na wsparcie zdrowia i dobrego samopoczucia. Na półce swojej biblioteczki natrafiłam na książkę Agnieszki Maciąg „Pełnia życia”. Dostałam ją już jakiś czas temu od szwagierki Gosi, jednak musiała na mnie cierpliwie poczekać. Dowiedziałam się o bardziej naturalnych sposobach dbania o siebie i o rodzinę.
Zainteresowała mnie ajurweda i holistyczne podejście do życia i zdrowia. Otworzyłam się na nowe – bardziej czułe i łagodne podejście do siebie i do pracy nad sobą na wielu płaszczyznach, ze swoimi emocjami i dobijającą się duszą. Była to dla mnie zupełnie nowa, ekscytująca ścieżka, która pięknie rozwijała się przede mną przez kolejne lata. Jednocześnie była to droga małych, aczkolwiek konsekwentnych kroków. W wolnych chwilach zgłębiałam tematy, które ze mną rezonowały i czułam, że mogą coś wnieść i które prowadziły jeden do drugiego w jakiś magiczny sposób. Tradycyjna medycyna chińska, kuchnia według pięciu przemian, akupunktura, aromaterapia, terapeuci ajurwedyjscy, terapeuci Kodu Emocji, lasoterapia, joga, oddech. Brałam udział w warsztatach wyjazdowych, konsultacjach i zabiegach indywidualnych – niejednokrotnie specjalnie jadąc na dwugodzinną wizytę z Poznania do Wrocławia lub Warszawy. Kupowałam też i czytałam dużo książek.
Kiedyś przeczytałam cytat, który towarzyszy mi do dziś: „Jeśli niczego nie zmienisz, nic się nie zmieni. Gdy będziesz postępować jak dotychczas, uzyskasz to, co dotychczas. Chcesz zmiany, zmień coś.” (Courtney C. Stevens, Sprawy do zapomnienia).
Oczywiście nie twierdzę, że zmiany są łatwe czy przyjemne. Raczej wprost przeciwnie! Jednak widząc wspaniałe efekty po wprowadzeniu pierwszych zmian, które odczułam ja i moja rodzina, widziałam w nich sens i chciałam podejmować dalsze wyzwania: mniej cukru, mniej telewizji, pieczenie własnego chleba na zakwasie, regularna joga, rozpoczęcie medytacji.
W momencie, w którym pojawiły się problemy ze skórą rąk, byłam już na tej drodze rozwoju. Początkowo byłam nieco zbita z tropu, gdyż wydawało mi się, że sporo już robię. Najwięcej czerpałam z ajurwedy – antycznej medycyny z Indii, która w dosłownym tłumaczeniu z Sanskrytu oznacza „wiedzę o życiu”. Ciepłe, odżywcze posiłki – głównie roślinne – pełne aromatycznych przypraw wspomagających trawienie, joga, koncepcja trzech dosz: Vaty, Pitty i Kaphy oraz życiowej energii: Prany.
Odkrywałam stopniowo kojący świat tłuszczów i olejów – masło ghee do gotowania, olej kokosowy, sezamowy lub gorczycowy do automasażu zwanego Abhjangą, migdały jako przekąska. Okazało się, że moja konstytucja urodzeniowa według ajurwedy „domaga się większej ilości uziemiającego tłuszczu” w diecie. Przy czym zawsze byłam w tym temacie ostrożna i raczej redukowałam jego dozę – bojąc się… przytyć.
Świat ajurwedy okazał się dla mnie magnetyzujący. W piękny i przejrzysty sposób pomagał mi zrozumieć po pierwsze mnie samą, a po drugie otaczający świat. Niezwykłe jest to, że koncept sprzed ponad pięciu tysięcy lat bardzo dobrze sprawdza się współczesnym świecie. Poszłam o krok dalej i ukończyłam kurs konsultantki ajurwedyjskiej pierwszego stopnia. Naturalne metody wspierania zdrowia pochłonęły mnie bez reszty. Zainteresowałam się magicznym światem roślin i ziół, które oprócz wartości odżywczych, smakowych, zapachowych i wizualnych, mają dobroczynny wpływ na nasz organizm działając immunostymulująco, uspokajająco, antyseptycznie, patogennie, wirusobójczo, bakteriobójczo – można by długo wymieniać! Chcąc w kolejnym kroku zgłębić ten obszar – zapisałam się na kurs zawodowy zielarza – fitoterapeuty.
Jeden ze zjazdów przyszłych zielarzy odbył się na malowniczej Warmii. Na zawsze zapamiętam popołudniowy, fascynujący wykład z Justyną Pargiełą z DziczeJemy na temat roślin oleistych i olejów zimnotłoczonych. Słuchałam go z zapartym tchem i wypiekami na twarzy. Czułam, że dzieje się dla mnie coś przełomowego. W połowie spotkania wiedziałam już, że mam niedobór niezbędnych kwasów tłuszczowych Omega- 3 i -6. Uświadomiłam to sobie z niemałym przerażeniem, gdyż dbałam o swoją dietę i suplementowałam już kwasy Omega-3 z ryb.
Dotarło w końcu do mnie, że przez większość życia w mojej kuchni praktycznie nie gościły dobroczynne oleje zimnotłoczone – lniany czy konopny, i za mało jadłam nasion i orzechów. Z tłuszczów roślinnych bazowałam na oleju rzepakowym w plastikowej butelce (!) i na oliwie z oliwek. To wydarzenie było dla mnie wielką lekcją, inspiracją i punktem zwrotnym – w końcu dowiedziałam się, jak pomóc swoim dłoniom i zmęczonej eksperymentami skórze. Wracałam niesiona na skrzydłach mimo, że nadal na swoich palcach miałam opatrunki z plastrów i bandaży.
Ż.G.: Czy trzecia ciąża i narodzony z niej synek odegrały ważną rolę w Pani życiu, że już nie chce Pani wrócić do koncernu kosmetycznego, by kontynuować udaną karierę i rozwój zawodowy? Co teraz definiuje Pani jako swój rozwój?
A.W.: Tak, zdecydowanie, moja trzecia ciąża z Bartusiem była istotnym punktem zwrotnym w moim życiu – prywatnym i zawodowym. Stawałam się kolejny raz mamą, tym razem mając już czterdzieści lat. Dodatkowo działo się to w sytuacji, kiedy moje życie było nieźle rozpędzone, a ja nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego jak bardzo.
Brak czasu na znalezienie dobrego ortodonty dla dzieci, zarwane nocki na przygotowania kolejnych ważnych prezentacji, wyjazdy na konferencję, coraz liczniejsze infekcje, które zaczęły mi się przytrafiać – w końcu musiałam pójść na zwolnienie lekarskie dużo wcześniej niż przy poprzednich ciążach i zwolnić tempo działania. Kiedy mąż i starsze dzieci wychodzili rano z domu, pojawiał się czas wolny, którego bardzo długo nie miałam. To właśnie wtedy znalazłam na półce mojej biblioteczki „Pełnię życia” i w końcu ją przeczytałam, wtedy też zaczęłam spędzać więcej czasu w ogrodzie, pobliskim lesie czy po prostu w swoim domu na kanapie z filiżanką herbaty.
Więcej czasu dla siebie oznaczało więcej ciszy, w której zaczęły mi wybrzmiewać pytania: czy to co robiłam do tej pory służyło mi oraz mojej rodzinie, czy sprawiało mi radość, kim jestem, po co żyję i jak chcę spędzić resztę swojego życia.
Odpowiedzi często nie były dla mnie przyjemne, albo ich po prostu nie znałam, albo negowały wiele moich dotychczasowych wyobrażeń lub przekonań. Jednym z nich było to, że praca na etat i kariera w międzynarodowym koncernie czy wiążące się z tym benefity i atrybuty, dają mi poczucie bezpieczeństwa i mnie w konkretny sposób definiują.
Jednocześnie joga, aromaterapia, zioła, kuchnia według pięciu przemian, regularny kontakt z naturą przynosiły namacalne efekty w postaci lepszego samopoczucia mojego oraz domowników oraz spokojniejszej atmosfery w domu.
Zakiełkowało we mnie pragnienie, aby moje życie – zarówno prywatne, jak i zawodowe – wypełnione było wartościowymi treściami, które wspierają samopoczucie, komfort, zdrowie i harmonię moją i innych. Tego mi właśnie bardzo brakowało w dotychczasowym życiu i dlatego mierzyłam się ze smutkiem, którego wówczas nie rozumiałam.
Stopniowo docierało do mnie, że nie chcę wracać do stylu życia i pracy sprzed ciąży, przy czym nie miałam jeszcze pomysłu, co i jak dokładnie będę robić. Pragnęłam posiąść wiedzę, narzędzia, doświadczenie i kierować się otwartą głową i sercem tak, aby móc wspierać siebie, a następnie innych w codziennym doświadczaniu dobrego samopoczucia i cieszeniu się życiem. Potrzebowałam po prostu więcej czasu, w tym doświadczenia ze skórą rąk, aby dotrzeć do miejsca, w którym teraz jestem. W kontynuacji tej drogi upatruję swój rozwój.
Ż.G.: W czym odnajduje Pani swój spokój? Jak pozbywa się Pani stresu?
A.W.: Wyciszenie i spokój odnajduję w prostocie kontaktu ze sobą oraz naturą. Do tych z pozoru prostych rozwiązań dochodziłam latami, w czym bardzo pomogła mi ajurweda. Obecnie, świadomie wykorzystuję ją każdego dnia, ponieważ wiem jak dobroczynny ma na mnie wpływ. Po stresującym wydarzeniu lub dniu rozwijam matę i rozciągam się – ćwiczę asany, skupiam się na swoim oddechu i ciele. Następnie medytuję, czyli po prostu przebywam z sobą w ciszy i daję odpocząć mojemu umysłowi od natłoku myśli i bodźców.
Zadbałam o to, aby wydzielić w domu specjalną przestrzeń, gdzie mogę być sama, w oddali od domowych obowiązków, ale też by nie przeszkadzać innym swoim stresem. Jeżeli to możliwe, taką praktyką delikatnych ćwiczeń, oddechów i medytacji zaczynam dzień, aby tchnąć w niego pożądaną energię i być przygotowaną na ewentualne sztormy dnia.
Kolejnym sposobem na pozbycie się stresu, jak już wspomniałam, jest bliskość natury – wyjście do ogrodu, wędrówka po lesie, przebywanie z moimi kotami i psem. Czuję się elementem większej części, złożonego ekosystemu. Z jednej strony jestem od niego zależna, np. pozyskując od niego jedzenie czy picie, a z drugiej strony otrzymuję od niego mnóstwo dodatkowych wartości i jakości w postaci otaczającego piękna, inspirującej energii, wysokich wibracji – czegoś, co trudno nazwać jednym słowem. W pobliskim lesie okryłam swoje miejsce mocy, w którym mogę stopić się z otoczeniem i zanurzyć się w atmosferze spokoju i refleksji. Niejednokrotnie wracałam stamtąd z odpowiedziami na nurtujące mnie pytania czy pomysłami na rozwiązanie „patowych” sytuacji. Nawet, gdy nie mogę tam dotrzeć pieszo, a czuję, że muszę się tam znaleźć – jadę wtedy rowerem lub choćby samochodem.
Ważną rolę odgrywają też sen, nawodnienie oraz dieta bogata w uziemiające składniki, takie jak warzywa, strączki, orzechy, zdrowe tłuszcze oraz zioła.
To wszystko pomaga mi znaleźć równowagę i harmonię w codziennym życiu, łagodząc stres i wzmacniając moje samopoczucie.
Ż.G.: Jaką rolę odegrała Pani rodzina w Pani zakręcie życiowym? Za co jest im Pani wdzięczna?
A.W.: Było to dla mnie niezmiernie ważne i budujące, że mój mąż i dzieci wspierali mnie w mojej podróży i w zmianach, które zachodziły. W momencie, gdy dokuczało mi zmęczenie ponad siły i dolegliwości na wszelkich możliwych polach, gdy po dwudziestu latach „kariery” zawodowej nie czułam się już „na swoim miejscu” i chciałam odejść z tej pracy – to wsparcie było bezcenne.
Na dodatek przede mną była jeszcze kręta droga do odnalezienia przyczyn moich dolegliwości, poprawy komfortu codziennego funkcjonowania, a co najważniejsze: do samopoznania.
Do tego dochodziło jeszcze zadanie określenia się na nowo w wymiarze zawodowym.
To wszystko wymagało czasu i wyrozumiałości, które był mi dane i za co jestem bardzo wdzięczna.
Z serca pragnę podziękować mojemu mężowi Jarkowi – mojemu najlepszemu przyjacielowi, wsparciu i opoce – za zrozumienie, wiarę i miłość.
Dziękuję moim dzieciom Szymonowi, Madzi, Bartusiowi za to, że po prostu są i że także byli moją motywacją do zmian.
Ż.G.: Czego Pani dalej szukała?
A.W.: Podczas wspomnianego wykładu na temat roślin oleistych na Warmii natrafiłam na postać doktor Johanny Budwig – wielkiej zwolenniczki i propagatorki oleju lnianego, który wykorzystywała do pracy ze swoimi pacjentami. Poświęciła mu także wiele publikacji i książek.
Postanowiłam wypróbować tzw. pastę budwigową na „własnej skórze”. Przez kolejne 40 dni na śniadanie przyrządzałam sobie pastę z koziego twarogu z ekologicznym olejem lnianym i mielonym siemieniem lnianym – będących bogactwem kwasów Omega-3. Dodatkowo, dodawałam pestki dyni, nasiona słonecznika, sezamu oraz olej z wiesiołka, jako źródła kwasów Omega-6. Na kursie dowiedziałam się, że one także są ważne w kontekście chorób skórnych. Całość okraszałam przyprawami i ziołami.
Po około dwóch tygodniach kuracji zaczęły dziać się niesamowite rzeczy – skóra moich rąk zaczęła się w końcu regenerować! Szorstkość i zaczerwienienie zaczęło ustępować, a w kolejnych tygodniach bolesne ranki zaczęły się spłycać, goić i wreszcie zupełnie znikać! Nie mogłam wprost w to uwierzyć, że to niezbędne kwasy tłuszczowe Omega-3 i Omega-6 były tym brakującym elementem mojej układanki!
Temat niezbędnych nienasyconych kwasów tłuszczowych (NNKT) czyli kwasu alfa-linolenowego (ALA) z grupy Omega-3 i kwasu linolowego (LA) z grupy Omega-6 niezwykle mnie zaintrygował i w tym kierunku pogłębiałam swoje zainteresowania: wertowałam, czytałam, słuchałam, rozmawiałam. Z wypiekami na twarzy odkrywałam na jak wiele funkcji i procesów w naszym organizmie kwasy tłuszczowe Omega-3 i -6 mają wpływ – są niezbędne m.in. do prawidłowego wzrostu, rozwoju i właściwego funkcjonowania wszystkich komórek naszego ciała (wpływają też na uelastycznienie i przepuszczalność błon komórkowych), a w efekcie wszystkich narządów w naszym organizmie. W szczególności układu sercowo-naczyniowego, siatkówki oka oraz mózgu, co jest niezmiernie istotne dla rozwoju układu nerwowego zachodzącym w czasie życia płodowego, a także we wczesnym oraz późniejszym dzieciństwie.
Mówiąc o układzie nerwowym myślimy o ich wpływie na nasze samopoczucie psychiczne, nastrój, a nawet jakość snu. Ponadto NNKT wykazują dla naszego organizmu działanie przeciwzapalne czyli przeciwchorobowe i zwiększające odporność organizmu na infekcje (są substratami do wytwarzania przeciwzapalnych prostaglandyn i leukotrienów). Dodatkowo, NNKT wpływają naprawczo i wzmacniająco na stan naszej skóry, włosów, paznokci, będąc niezwykle istotne w przypadku egzem czy AZS. Dowiedziałam się też, że pomagają w utrzymaniu prawidłowego poziomu cholesterolu we krwi, działają przeciwmiażdżycowo, przeciwnowotworowo, wspierają nasze organizmy w prawidłowym zarządzaniu wagą, zapobiegając otyłości, a wręcz promując spalanie tłuszczu i chudnięcie. I jeszcze wiele innych, których nie jestem w stanie tu wymienić.
Na jednej ze stron poświęconych doktor Budwig natrafiłam na nazwisko doktora Udo Erasmusa – naukowca, biochemika, genetyka, doktora odżywiania, światowej sławy specjalisty w temacie tłuszczów. W 1980 roku, kiedy zatruł się pestycydami, a współczesna medycyna nie była w stanie mu pomóc, przewertował tysiące badań naukowych w poszukiwaniu remedium. Dużo czasu poświęcił tłuszczom i ich wpływowi na ludzkie zdrowie, gdyż bardzo mało się o tym wówczas mówiło. Dodatkowo napotykał na wiele sprzecznych informacji w tym temacie, a kwas alfa-linolenowy (ALA) dopiero zaczynał być uznawany za niezbędny.
Jedną z ciekawostek na temat doktora Udo Erasmusa jest to, że urodził się w Polsce w czasie drugiej wojny światowej, kiedy to jego rodzice uciekali przed komunistami z rodzimej Łotwy. Urodził się pod Wrześnią w Wielkopolsce, zaledwie trzydzieści kilometrów od miejsca, w którym mieszkam.
Temat kwasów tłuszczowych i wpływu tłuszczów na organizm ludzki zafascynował Udo Erasmusa do tego stopnia, że zgłębiając ten temat bardzo wnikliwie, rozwiał swoje wszelkie wątpliwości, na które napotykał czy to w badaniach naukowych czy w historiach marketingowych i zastosował tę wiedzę w praktyce. W efekcie sam wyleczył się z poważnego zatrucia pestycydami.
Chcąc podzielić się zdobytą wiedzą napisał książkę „Fats that heal, fats that kill” (tłum. „Tłuszcze, które leczą i tłuszcze, które zabijają”), która stała się światowej sławy bestsellerem i fundamentem literatury w temacie tłuszczów i zdrowia człowieka.
Zwraca w niej uwagę na to, jak ważna dla naszego zdrowia jest najwyższa jakość dostarczanych NNKT, że powinny być to źródła ekologiczne, a kwasy tłuszczowe nieuszkodzone w procesie produkcji, co dzieje się np. w procesie rafinacji olejów czy uwodorniania. Porusza w niej także ważkość odpowiedniego stosunku kwasów Omega-3 do Omega-6 tak, aby działały dla nas prozdrowotnie. W kolejnych latach doktor Udo Erasmus z zapałem podróżował po świecie dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem stając się niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie tłuszczów. Jako pierwszy na świecie zaprojektował bezpieczny proces produkcji olejów bogatych w NNKT pozwalający w pełni wykorzystać ich wartości odżywcze i prozdrowotne – proces bez dostępu światła, powietrza i wysokich temperatur. Zwieńczeniem jego pracy było stworzenie trzydzieści lat temu, razem z kanadyjską firmą Flora, mieszanki olejów Udo’s Oil Omega 3+6+9 Blend, która jest lepiej zbilansowana i skuteczniejsza niż sam olej lniany. I co jeszcze ważne – jest w 100% ekologiczna, czyli dostarcza nam wszystkich niezbędnych substancji tłuszczowych w najwyższej możliwej jakości, w sposób przyjazny bezcennym zasobom naszej Planety – jej glebom i formom życia, które ją zasiedlają.
Zapoznając się z sylwetką doktora Udo Erasmusa, z jego publikacjami, książkami i wykładami, znacząco pogłębiłam, zracjonalizowałam i ustrukturyzowałam swoją wiedzę w temacie tłuszczów i olejów, który stał się w końcu moją pasją. Gdy spróbowałam na sobie i na swojej rodzinie mieszanki Udo’s Oil Omega 3+6+9 Blend, poczułam, że jest to produkt, który może wnieść wiele dobrego w życie wielu osób zmagających się z dyskomfortem skórnym i psychicznym – będących wynikiem nieuświadomionych niedoborów niezbędnych kwasów tłuszczowych w diecie.
Rozważałam, czy by nie podjąć się jego sprzedaży w Polsce i w końcu podjęłam działania w tym kierunku. Po upływie sześciu miesięcy – zostałam oficjalnym i wyłącznym dystrybutorem firmy Flora w Polsce. Firmy rodzinnej z prawie 60-letnim doświadczeniem w produkcji naturalnych produktów wspierających zdrowie, która jest producentem właśnie Udo’s Oil oraz wielu innych wspaniałych produktów, jak chociażby preparatów probiotycznych (także zaprojektowanych przez doktora Udo Erasmusa) oraz Flor Essence – mieszanki ziołowej oczyszczającej organizm.
Jednym z istotniejszych odkryć na drodze moich poszukiwań w temacie prozdrowotnych tłuszczów był fakt, że bardzo mało się o nich powszechnie mówi i pisze. W rezultacie nasza wiedza jako społeczeństwa o prozdrowotnych tłuszczach, w szczególności tych dla nas niezbędnych jest niska. W reklamach telewizyjnych i gazetkach marketów promuje się na potęgę rafinowane oleje w plastikowych butelkach, margaryny lub majonez, czyli akurat tłuszcze prozapalne, które nam szkodzą… A dobroczynny wpływ niezbędnych kwasów tłuszczowych Omega-3 i -6 na nasz organizm jest niezaprzeczalny i potwierdzonymi setkami publikacji i badań naukowych. Niemniej, wciąż ponad 80% globalnej populacji nie przyjmuje rekomendowanych dawek kwasów Omega-3, a odsetek osób, które nie przyjmują dawek koniecznych dla optymalnego, długofalowego zdrowia jest niestety większy i sięga ponad 95% populacji. To odkrycie utwierdziło mnie w mojej intuicyjnej decyzji, że chcę zajmować się zdrowymi tłuszczami i propagować je wśród osób, które ich potrzebują i są na to otwarte.
Postanowiłam mówić o tym, o czym nie usłyszymy od większości lekarzy, farmaceutów czy w telewizji czy w radio, a co jest nam niezbędne do komfortowego samopoczucia i dobrego zdrowia. Cieszę się, że jednocześnie mogę proponować najwyższej jakości, optymalnie zbilansowany produkt olejowy Udo’s Oil Omega 3+6+9 Blend, który istnieje i sprawdza się w wielu krajach na całym świecie już od trzydziestu lat!
Ż.G.: Jakie błędne wyobrażenia mamy w naszych głowach na temat tłuszczów?
A.W.: Jest ich niestety sporo. Uważam, że głównie dlatego, że tłuszcze nigdy nie były w centrum naszych specjalnych zainteresowań, jeżeli mowa o substancjach odżywczych. Zazwyczaj nasza uwaga koncentruje się na witaminach, białkach czy węglowodanach, pozostawiając tłuszcze poza naszą uwagą. W efekcie traktujemy je po macoszemu, wrzucając bezwiednie na patelnię to, co mamy na sklepowych półkach, czyli olej w plastikowej butelce, lub przerzucając się wyłącznie na tłuszcze nasycone. I tu uwaga: do „worka” tłuszczów nasyconych wrzucono, niestety, jednocześnie te złe (TRANS), jak i te dobre.
Podstawowym mitem, z którym się spotykam jest twierdzenie, że tłuszcze są dla nas niekorzystne, ponieważ się od nich tyje. Spotkałam wiele osób, które w swojej diecie nie używały żadnych tłuszczów w „trosce” właśnie o to, aby nie przytyć. To prawda, że tłuszcze są najbardziej kaloryczne spośród wszystkich substancji odżywczych, gdyż ich 1 gram dostarcza nam 9 kcal, podczas gdy 1 gram białka czy węglowodanów to 4 kcal. Wniosek z tego powinien być taki, że dobre tłuszcze są świetnym, bo skondensowanym i stabilnym źródłem energii. Właśnie dlatego w postaci tłuszczu magazynujemy energię w naszym ciele.
A energii nasz organizm potrzebuje całkiem sporo, bo po pierwsze do wszelkich procesów i funkcji życiowych, jakie w nim zachodzą, niezależnie od naszej świadomości. Szczególnie jest to ważne w przypadku mózgów rozwijających się płodów oraz przy wzroście dzieci już po urodzeniu. Po drugie, my jako ludzie, mamy swoje dodatkowe potrzeby energetyczne, które także musimy i po prostu chcemy zasilać – pracując, uprawiając sport, wychowując dzieci, rozwijając swoje hobby, posiadając aspiracje i cele, które chcemy zrealizować. Do tego potrzebujemy stabilnego i prozdrowotnego źródła energii, jakimi są dobre tłuszcze.
Na energii z węglowodanów nie zajedziemy tak daleko, jak na tej z tłuszczów. Do tego w przypadku węglowodanów jesteśmy narażeni na skoki glukozy we krwi, które mogą doprowadzić do insulinooporności, a ta z kolei prowadzi do rozwoju m.in. cukrzycy, nadciśnienia, chorób układu krążenia oraz chorób nowotworowych. Dobre tłuszcze dodawane do posiłku (np. Udo’s Oil do śniadaniowej owsianki w wersji wytrawnej) zabezpieczają nas przed takimi niechcianymi skokami glukozy we krwi. Dodatkowo, umożliwiają przyswajanie witamin rozpuszczalnych w tłuszczach (ADEK), które przyjmujemy z warzywami i owocami.
Kolejnym argumentem rozbrajającym strach przed tłuszczami jest według mnie fakt, że zaraz po wodzie, która stanowi 70% masy ciała dorosłej osoby, to właśnie tłuszcz jest najbardziej obecny w naszym ciele. Bez względu na to, czy to się komuś podoba czy nie. Jego konkretna ilość zależy od wieku, płci, stylu życia, diety, predyspozycji genetycznych i wynosi średnio 15%-22%. Nasze ciała kierują się mądrością i pragmatyzmem i w drodze ewolucji zadecydowały o przechowywaniu energii na gorszy czas w możliwie najlepszej postaci, czyli właśnie w postaci tłuszczu.
Dobry tłuszcz powinien stanowić 15 – 30% naszej dziennej podaży kalorii, a niektóre wytyczne mówią nawet o 40%! W ramach tej podaży w pierwszej kolejności powinniśmy zabezpieczać niezbędne kwasy alfa-linolenowy i linolowy, a następnie inne korzystne dla nas tłuszcze takie kwasy jednonienasycone, czyli Omega-9 (np. dobrej jakości oliwa z oliwek, olej z awokado) i tłuszcze nasycone (masło, masło klarowane, nierafinowany olej kokosowy, tłuszcze zwierzęce, smalec gęsi).
A kończąc wątek mitu tłuszczów i tycia, to właśnie NNKT – jeżeli przyjmujemy w odpowiednich proporcjach i najwyższej jakości – zwiększają nasz metabolizm, czyli krótko mówiąc – włączają geny odpowiedzialne za spalanie tłuszczu i przyczyniają się do chudnięcia! Sama mogę to potwierdzić z autopsji.
Obecnie jem więcej tłuszczów niż w całym moim życiu, bo około 5- 6 łyżek Udo’s Oil dziennie, a do tego dochodzi równolegle oliwa z oliwek, owoc awokado, masło, masło klarowane, a także – od czasu do czasu – dobrej jakości ryby lub mięso, a wagę mam z kolei najniższą w swoim życiu.
Poza tym, to właśnie teraz czuję się najzdrowsza i najbardziej szczęśliwa. A mówię to mając 46 lat i będąc mamą trójki dzieci.
Dużo wcześniej, bo jeszcze w liceum, mierzyłam się wręcz z awersją do tłuszczów i wszystkiego, co oleiste, co niestety doprowadziło mnie do zaburzeń odżywiania i wcale nie błahych problemów zdrowotnych.
Innym błędnym przekonaniem na temat tłuszczów jest to, że oleje roślinne są dla nas niekorzystne i powinniśmy z nich zrezygnować oraz że kwasy tłuszczowe Omega-6 są dla nas niekorzystne, prozapalne i że mamy ich za dużo w diecie.
Zależy mi, aby wyraźnie wybrzmiało to, że oleje roślinne mogą być dla nas i korzystne – prozdrowotne, i niekorzystne – prozapalne. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób zostały pozyskane, z jakiej jakości surowców zostały wyprodukowane, w jaki sposób je spożywamy, tzn. czy poddajemy je obróbce termicznej czy też nie, a także – jak je przechowujemy.
Oleje, czyli tłuszcze pochodzenia roślinnego, które w temperaturze pokojowej mają formę płynną, są bardzo wrażliwe, gdyż mają jedno lub więcej wiązań podwójnych między atomami węgla w swoich cząsteczkach. Najbardziej wrażliwe są właśnie kwasy alfa-linolenowy i linolowy, które należą do kwasów tłuszczowych wielonienasyconych, ponieważ zawierają odpowiednio trzy i dwa wiązania podwójne między atomami węgla w swoich cząsteczkach. Im więcej tych wiązań podwójnych, tym związek jest bardziej wrażliwy na uszkodzenie i utlenianie, które może nastąpić poprzez ekspozycję oleju na wysoką temperaturę (np. podgrzanie lub rafinację), kontakt z powietrzem lub światłem.
_______
Dlatego oleje rafinowane – bez smaku, zapachu, koloru, sprzedawane w plastikowych butelkach (plastik reaguje z olejem), stojące na sklepowych półkach miesiącami, a nawet latami, a które wcześniej zostały przepalone i agresywnie oczyszczone w procesie rafinacji przy użyciu substancji chemicznych – są tłuszczami bezwartościowym, a wręcz prozapalnymi, czyli przyczyniającymi się do powstawania u nas niepotrzebnych chorób. Takich tłuszczów – olejów roślinnych – powinniśmy unikać i absolutnie nie powinniśmy na nich smażyć.
To samo tyczy się margaryn, czyli tłuszczów uwodornionych, w których wiązania podwójne zostały wysycone wodorem, aby nadać tym produktom pożądaną, „kremową” konsystencję. Wygląda ona niezwykle atrakcyjnie w spotach reklamowych oraz ma dłuższą trwałość na sklepowej półce, przez co zapewnia wygodę i niższe koszty dla producenta i detalisty. Jeżeli, taki uszkodzony w procesie rafinacji tłuszcz podgrzejemy na patelni i na nim smażymy, kilkukrotnie zwiększamy jego negatywne działanie. A powtarzając ten proces kilka razy w tygodniu, kilkanaście razy w miesiącu, mnożąc go przez liczbę miesięcy w roku, działamy zdecydowanie na naszą niekorzyść, bo wytwarzamy w ten sposób stan zapalny – fundament wszelkich chorób.
W tym miejscu warto podkreślić dlaczego te popularne oleje sklepowe w plastiku, niekorzystne dla nas, poddawane są tak drastycznemu procesowi rafinacji.
A mianowicie powodem jest niska jakość nasion wykorzystywanych w procesie produkcji, które pochodzą z upraw przemysłowych, konwencjonalnych – są poddawane próbom oczyszczania z niekorzystnych substancji takich, jak pestycydy oraz inne środki ochrony roślin, pleśnie, nawozy, zanieczyszczenia przemysłowe i inne. I rzeczywiście – kwasy tłuszczowe Omega-6, które dostarczamy z naszą współczesną dietą w postaci tych rafinowanych olejów słonecznikowych, rzepakowych, sojowych czy kukurydzianych są uszkodzone, mocno prozapalne i zdecydowanie powinniśmy ich unikać. A ponieważ są powszechnie stosowane przy obróbce jedzenia w domu, restauracjach, daniach gotowych, to mamy ich zbyt dużo w naszej diecie.
I nie zmienia to faktu, że mając wysoką podaż tych uszkodzonych Omeg-6, nadal powinniśmy uzupełnić niedobór tych korzystnych, prozdrowotnych kwasów Omega-6, które powinny być w odpowiedniej ilości i proporcji względem kwasów Omega-3.
A jakie kwasy Omega-3 i -6 są prozdrowotne? Takie, które znajdziemy w ekologicznych nasionach, pestkach, orzechach i wytłoczonych z nich olejach: oleju lnianym, sezamowym, słonecznikowym, konopnym, z nasion wiesiołka, ogórecznika, orzechów włoskich czy pestek dyni. Prozdrowotne oleje to także takie, które zostały wyprodukowane w optymalnych warunkach, z troską o delikatne kwasy NNKT, czyli również o nasze zdrowie, a więc bez dopływu światła, tlenu i w temperaturze nie przekraczającej temperatury ludzkiego ciała. Wyprodukowane w ten sposób oleje muszą być następnie odpowiednio zapakowane – w ciemne butelki z grubego szkła oraz kartoniki jednostkowe, które zabezpieczą kwasy tłuszczowe przed światłem także na etapie transportu i przechowywania, które musi odbywać się w warunkach chłodniczych, także u nas w domu.
Jeżeli chodzi o niezbędność kwasów tłuszczowych Omega-3 i Omega-6 to uważam, że warto rozwinąć to pojęcie, ponieważ uświadamia istotność tematu. O tym też mało się mówi, a jeżeli się już mówi, to dość często są to informacje nie do końca kompletne lub precyzyjne.
Niezbędność kwasu alfa-linolenowego (ALA) i linolowego (LA) oznacza, że są one krytyczne dla prawidłowego funkcjonowania komórek i całego naszego organizmu oraz to, że musimy dostarczać je z zewnątrz, czyli wraz z pożywieniem.
Organizm ludzki, jako „fabryka biochemiczna”, potrafi zrobić wiele niesamowitych rzeczy, ale niestety tych dwóch kwasów Omega-3 i -6 nie potrafi sam wytworzyć. Tak samo, jak nie wytwarzamy np. witaminy C, która także jest nam niezbędna.
Kwasy tłuszczowe są następnie elementami wykorzystywanymi w wielu przemianach i procesach życiowych. Oznacza to jednocześnie, że brak podaży kwasów tłuszczowych ALA i LA z dietą będzie niestety skutkował sukcesywną degeneracją naszych komórek, prowadząc nieuchronnie do dolegliwości, schorzeń, chorób, a następnie do śmierci.
Oczywiście, scenariusz skutków u każdego będzie przebiegać inaczej i może być rozłożony na kilkanaście lub kilkadziesiąt lat życia, niemniej kierunek jest jeden. Natomiast dobra wiadomość jest taka, że procesy te możemy zatrzymać, a nawet odwrócić.
Zacznie się to dziać w momencie, w którym naszym komórkom zaczniemy podawać te niezbędne substancje. Odwrócenie sytuacji nie nastąpi jednak ekspresowo w ciągu tygodnia lub miesiąca, gdyż na nasze niedobory pracowaliśmy np. przez wiele lat. Niemniej, działa to w obie strony. Doprecyzowując jeszcze, mam tu na myśli zatrzymanie i/lub odwrócenie tych schorzeń i chorób, które powstały właśnie na skutek niedoborów NNKT, tak jak to było w przypadku mojej skóry rąk. Może to dotyczyć takich chorób, jak: cukrzyca, choroba Alzhimera, osteoporoza czy choroby nowotworowe.
Pozyskiwanie niezbędnych kwasów tłuszczowych z jakościową dietą roślinną, czyli w postaci ekologicznych nasion, pestek, orzechów i pozyskanych z nich olejów zimnotłoczonych, a także z alg morskich, jest najlepszym rozwiązaniem. Głównie dlatego, że są to źródła naturalnie najbogatsze w NNKT – najczystsze, o największej wartości odżywczej. Tłuste ryby morskie też mogą być dobrym źródłem kwasów Omega-3: EPA i DHA, o ile będą pochodzić z rzetelnych i godnych zaufania źródeł, najlepiej ekologicznych hodowli. I tutaj, nie zgadzam się z propagowaniem suplementacji kwasami Omega-3 pochodzącymi z ryb, jako jedynej właściwej metody na podaż NNKT, przy jednoczesnej rezygnacji z kwasów Omega-6, których rzekomo mamy za dużo. Jak już wspominałam, za dużo mamy uszkodzonych, prozapalnych kwasów Omega-6 pochodzących z olejów rafinowanych i margaryn, lub przetworzonego jedzenia, do produkcji którego zostały użyte te składniki (np. gotowe sosy, majonezy ciastka, batoniki), a za mało prozdrowotnych kwasów Omega-6.
Jeżeli chodzi o kwasy Omega-3 , to te w postaci suplementów z ryb są często zanieczyszczone tym, czym zanieczyszczone są organizmy morskie, czyli metylortęcią, innymi metalami ciężkimi, dioksynami czy PCB i także muszą zostać odpowiednio oczyszczone, a więc przetworzone. Podczas takiego przetwarzania łatwo o uszkodzenie wrażliwych kwasów tłuszczowych, a zarówno EPA i DHA należą do kwasów długołańcuchowych, które są pięciokrotnie bardziej wrażliwe niż krótkołańcuchowy kwas ALA, który znajdziemy np. w oleju lnianym. Tu dodam, że zarówno EPA i DHA nie są uznane za substancje niezbędne dla ludzkiego zdrowia, choć podkreślić należy, że są dla niego niezwykle istotne (rozwój mózgu, wzroku, praca serca). Substancjami dla nas niezbędnymi są natomiast kwasy tłuszczowe ALA i LA, czyli te pochodzące z roślin, a które spełniają w naszym organizmie więcej funkcji niż jedynie konwersja do EPA, DHA czy GLA. Poza tym, ciężko traktować suplementację, jako optymalny i długofalowy sposób pozyskiwania substancji odżywczych. Suplementacja powinna być przemyślana, doraźna, jakościowa i stanowić uzupełnienie naszej diety, a nie ją zastępować.
Inne, niezmiernie ciekawe tematy, które polecam zgłębić, to mit tłuszczów nasyconych jako wyłącznie szkodliwych dla nas (pod warunkiem, że przyjmujemy w pierwszej kolejności NNKT w odpowiedniej proporcji), a z drugiej strony diety bazujące wyłącznie na tłuszczach nasyconych jako „optymalny” sposób odżywiania, mit problemów z konwersją krótkołańcuchowych kwasów ALA i LA do form długołańcuchowych np. EPA, DHA, a także postrzeganie cholesterolu jedynie w ciemnych barwach.
Ż.G.: Czy ma Pani już swoje kluczowe 10 kroków do zdrowia? Może się Pani nimi podzielić?
A.W.: Tak, chętnie podzielę się moją toplistą, która z jednej strony jest owocem moich dotychczasowych poszukiwań i doświadczeń, a z drugiej strony stanowi świetne podsumowanie naszej rozmowy.
Przedstawię ją w telegraficznym skrócie.
- Dbam o czas „sam na sam ze sobą” (medytacja), wdzięczność, uważność – codzienna praktyka.
- Zapewniam nawodnienie ciału.
- Dbam o jakościowy sen, odpoczynek i oddech.
- Odżywiam ciało, umysł i ducha – opieram się głównie na ekologicznym, pełnowartościowym i jak najmniej przetworzonym pożywieniu, przede wszystkim roślinnym (zielone i kolorowe warzywa, orzechy, strączki, owoce), od czasu do czasu dobrej jakości ryby i mięso, zioła, antyoksydanty, dobre tłuszcze, kiszonki.
- Zażywam probiotyki, stosuję świadomą i jakościową suplementację.
- Aktywność fizyczną traktuję jak witaminę: joga, rower, spacery, tenis, śmiech 🙂
- Kontakty i więzi międzyludzkie – dbam o czas z najbliższymi, rodziną, znajomymi, o nowe rozwijające społeczności i kontakty.
- Kontakt z naturą, czyli naszym naturalnym środowiskiem, domem – las, morze, góry, ogródek, mój pies Brego, koty Mia i Buła :), regularnie ustawiam twarz w stronę słońca
- Zapewniam sobie rozwój – dbam o pasje, regularne podróże, czytam dobre książki, mam otwartą głowę, dbam o rozwój zawodowy.
- Wspieram drugiego człowieka w szczęśliwszej podróży przez życie.
Ż.G.: Czym się Pani teraz zajmuje, skoro rzuciła Pani progi atrakcyjnej korporacji, co Pani teraz zasila swoją kobiecą energią? Jakie plany na kolejne 10 lat?
A.W.: Założyłam firmę „Tilia Herbs” (www.tiliaherbs.pl) , co po polsku oznacza „Zioła Tilii” czyli moje. Tilia, to jedno z moich imion, a zioła, to dla mnie kwintesencja tego, co w naturze najpiękniejsze, bo naturalne, czyste, odżywcze, dobroczynne. Magiczne! I właśnie to pragnę mieć w swojej ofercie i tym pragnę dzielić z innymi.
W ramach „Tilia Herbs” zajmuję się dystrybucją i sprzedażą produktów firmy Flora w Polsce, w tym prozdrowotnej bazy tłuszczowej Udo’s Oil Omega 3+6+9 Blend. Prozdrowotna baza tłuszczowa oznacza, że jest to nasze codzienne pożywienie – ekologiczne, zbilansowane (optymalny stosunek Omega-3 do Omega-6), dostarczające wszystkich kwasów tłuszczowych niezbędnych nam do życia, wyprodukowane i przechowywane z myślą o zdrowiu. W ofercie mam też wysokiej klasy preparaty probiotyczne, zioła oczyszczające i odżywiające organizm – Flor Essence, olej z kryla oraz krzem – Florasil.
Moją misją jest także propagowanie wiedzy i budowanie świadomości na temat zdrowych tłuszczów i ich kolosalnym znaczeniu dla naszego samopoczucia i zdrowia. Jestem przekonana, że wiele osób może pozbyć się trapiących ich dyskomfortów czy chorób, robiąc „tylko i aż” porządek w swoim życiu z tłuszczami. Jeżeli zatroszczymy się o zdrowe tłuszcze na naszym talerzu i będziemy je traktować z należytą uwagą, wtedy one przysporzą nam zdrowia.
Moje plany na kolejne 10 lat? Być zdrowym, szczęśliwym i wdzięcznym człowiekiem. Rozwijać siebie i swoją firmę tak, aby móc wspierać swoich najbliższych oraz klientów w dobrym zdrowiu i szczęśliwym życiu. Czego nam wszystkim gorąco życzę! Dziękuję za uwagę.
Ania Wosik – fitoterapeutka i konsultantka ajurwedyjska.
Założycielka Tilia Herbs, wyłączny dystrybutor kanadyjskiej firmy Flora w Polsce. Pasjonatka i propagatorka prozdrowotnych tłuszczów oraz naturalnych i czystych rozwiązań.
Szczęśliwa żona Jarka i mama Szymona, Magdy i Bartka. Uwielbia słońce, zdrową kuchnię i jogę.