Chętnie występuje, bawiąc publiczność dowcipami na swój temat. Zyskuje uwagę słuchaczy, bo jest autentyczna. Inspiruje do zmian, bo nie narzuca swoich rozwiązań, a jednak uczy. Uczy młodzież, uczy starszych od siebie, bo swoją przemianę zaczęła będąc dzieckiem. Przestała jeść mięso w czasach, gdy było to dziwactwem. Wybrała minimalizm, bo brakowało jej pieniędzy. Dziś Anna Zalewska odmawia sobie kolejnych rzeczy, by podnosić poziom radości w swoim życiu i opowiada innym, jak przestać kupować. Jak uwolnić się od konsumpcji.
Żaneta Geltz: W dość młodym wieku opuściłaś dom rodzinny, a w jeszcze młodszym, zostałaś wegetarianką. Odstawałaś od rodziny?
Anna Zalewska: Gdy miałam 13 lat zostałam wegetarianką, a moja babcia, z którą mieszkałam, oczywiście starała się nadążać za moimi dietetycznymi nowościami. Za wegetarianizmem pojawił się jednak u mnie nowy trend – obsesja na punkcie wartości odżywczych. Koniec z babciną kuchnią, postanowiłam sama sobie gotować. Uznałam, że gotowanie zabija witaminy, więc wszystko blanszowałam, żadnego chleba, mąki pszennej, słodyczy… Brzmi zdrowo dla ciała, ale dla umysłu nie było. Teraz już taka restrykcyjna nie jestem i z perspektywy czasu stwierdzam, że totalnie mi odbiło. Plus jest taki, że sama sobie gotowałam, więc jak wyprowadziłam się z domu, nie płakałam po babcinych i maminych obiadkach. Ja ich od lat nie jadałam.
Ż.G.: Od początku zaznaczasz, że interesuje Cię minimum przedmiotów, a maximum przygody. Co to oznacza w praktyce?
A.Z.: Mało kupuję i tak było zawsze. Kiedyś nie kupowałam wcale. Wszystko, co się dało, robiłam sama. Zwyczajnie nie miałam pieniędzy, ale szczerze mówiąc, byłam pewna, że jak już będę zarabiać, to kupię sobie drogie kosmetyki, najlepiej jakichś perfumeryjnych marek, drogie ubrania, które pokazują w kolorowych magazynach i…meble z Ikei. Dziś kiedy o tym myślę, pękam ze śmiechu. Kupuję bardzo mało i dużą wagę przywiązuję do tego, aby marka była przyjazna dla środowiska, zwierząt i dla ludzi, którzy pracują przy produkcji. Mało wydaję i nie mam potrzeby posiadania. Wolę pojechać na wycieczkę, nawet taką jednodniową rowerem pod Poznań niż robić zakupy. Ważne jest dla mnie dbanie o zdrowie fizyczne i psychiczne, kreatywne spędzanie czasu z mężem i opiekowanie się kotami. Co roku dostaję pytania typu, co chcesz na urodziny lub co chcesz pod choinkę. Zawsze odpowiadam, że nic, bo wszystko mam. A i tak nikt mi nie wierzy i muszę na siłę coś wymyślać.
Ż.G.: Cerujesz rajstopy i skarpety? Naprawiasz sandały?
A.Z.: Cerować nie umiem. Niektóre ubrania, gdy już sprawiają, że wyglądam jak kloszard, stają się moją piżamą lub domowym odzieniem, np. t-shirty, bawełniane leginsy, koszule. Jeśli chodzi o naprawianie, to naprawiam sprzęty. Wymieniam niewymienialne baterie w telefonie. A właściwie to robi to mój mąż. Korzystam ze wszystkiego tak długo, jak się da i opóźniam wyrzucanie. Jeśli to możliwe, rzeczy zmieniają swoje funkcje. Koty jedzą nie na specjalnych miskach kocich ze sklepu zoologicznego, tylko na zdekompletowanych talerzykach i podstawkach. Podobnie z kocami i poduszkami, które się wysłużyły – są idealne dla kotów. Nie kupuję specjalnych ładnych pudeł, tylko wykorzystuję kartoniki po przesyłkach. Mogłabym na pewno robić dużo więcej, ale od czegoś trzeba zacząć.
Ż.G.: Nie zauważyłam, żebyś miała zwyczaj narzucać swoje preferencje żywieniowe innym. A jednak potrafisz zainspirować innych do zmiany. Na przykład do redukcji jedzenia mięsa. Jak to robisz?
A.Z.: Podobno dzieci nie robią tego, co rodzice im mówią, tylko to, co u rodziców zaobserwują. Czuję, że to nie dotyczy tylko dzieci, ale wszystkich ludzi. Uważam, że przekonywanie kogoś do zmiany, gdy nie jest na to gotowy, jest mało skuteczne. Ja wolę pokazywać, co i jak jem. W zestawieniu z tym, jak rzadko choruję, to może być inspiracja dla wielu osób, które poszukują jakiejś zmiany w życiu. Nie namawiam ani na wegetarianizm, ani na zdrowe odżywianie. A jednak to działa.
Najlepszym przykładem osoby, która zredukowała mięso w swoim jadłospisie niemal do zera, jest mój mąż. Nigdy go nie namawiałam. Ale zwyczajnie jadł to samo, co ja i nigdy nie czuł, żeby mu czegoś brakowało. Je mięso na uroczystościach (trochę mnie ratuje wtedy, „kończąc” mój talerz ;)). Ale na co dzień w domu czy w restauracjach je to, co ja.
To taka wskazówka dla tych, którzy na wegetarianizm czy weganizm nie chcą przejść, bo mają nastawienie “wszystko albo nic”. Redukcja mięsa to też dobry kierunek, a jest o tyle komfortowa, że nic nie deklarujemy, nie musimy się bać, że coś się stanie i odbiorą nam “certyfikat wegetarianina”, bo u babci na imieninach zjedliśmy gołąbki. Liczy się każdy drobny krok.
Ż.G.: Dużo ostatnio mówi się o zero waste i również o zmianach klimatu, czy zaczęłaś uprawiać jakieś nowe praktyki w związku z tym?
A.Z.: Staram się co jakiś czas wprowadzić coś nowego. Jak do jednej zmiany się przyzwyczaję, wdrażam kolejną. Ostatnio dowiedziałam się, jak beznadziejnym surowcem jest styropian, w związku z czym kontynuuję robienie z siebie dziwaka w restauracjach. Ostatnio nie zjadłam wszystkiego i…zawinęłam w serwetkę. Mogłam w sumie wziąć ze sobą pojemnik, ale zwykle zjadam wszystko.Tym razem porcje mnie przerosły i ani nie chciałam tego marnować, ani pakować w styropian. Pani kelnerka była przerażona tym, co robię, ale trudno. Nie zamawiam też nic na wynos.
Bardzo oburza mnie zawartość oleju palmowego w produktach spożywczych. Ogłosiłam, że u mnie w domu tego nie będzie, ale na szczęście jest obecny głównie w słodyczach, więc to nie jest trudne. Ja jem tylko czekoladę i bez problemu można kupić zwykłą czekoladę bez oleju palmowego. Za to cukierki, batoniki i inne produkty o długim składzie są niestety z zawartością oleju palmowego.
A najnowsza nowość jest taka, że nie kupuję już t-shirtów. Bardzo je lubię, pasują do wszystkiego i są wygodne, ale nie oszukujmy się nie istnieje nic takiego jak trwały t-shirt. Powiedziałam sobie, że koniec z tym. Stałam się szczęśliwą posiadaczką równie wygodnych i uniwersalnych…bawełnianych koszul męskich z second handu i też jest ok.
Ż.G.: Czy młodzież, przed którą tak dużo występujesz, interesuje się przyszłością i swoim dobrostanem?
A.Z.: Zdecydowanie młodzież jest bardziej świadoma niż dorośli, ale uważam, że to jest świadomość w zakresie działań typu recykling i segregacja odpadów. Kupowanie w sieciówkach jednorazowych ubrań, szczególnie u młodzieży to niestety trudny temat. To taki wiek, kiedy wzajemne ocenianie się po wyglądzie jest codziennością, więc chodzenie w jednej bluzie to niemal bohaterstwo. Liczę na młodzież, bo oni mają znacznie więcej do stracenia. Widzę potrzebę wejścia do szkół i edukowania uczniów, uświadamiania, ile mogą sami zrobić.
Ż.G.: Ostatnio prowadziłaś panel dyskusyjny na temat odpowiedzialności za planetę i możliwości dbania o nią poprzez talerz. Do jakich wniosków doszliście z rozmówcami podczas Targów Zero Waste?
A.Z.: Przede wszystkim zależało nam, aby podkreślić jak cenny jest każdy mały krok, jaki wykonamy w kierunku zmiany nawyków żywieniowych. Idealnie byłoby, aby każdy z nas został weganinem. To dla wielu osób trudne, ale czy zrezygnowanie z mięsa chociażby raz w tygodniu też byłoby takim ciężarem? Raczej nie, a to dużo zmienia. Żeby było fair wspomnieliśmy także o konwencjonalnej uprawie roślin, która przecież także jest pod wieloma względami obciążająca dla planety. Od zużycia wody, poprzez eksploatację gleby, aż po stosowanie nawozów, pestycydów i herbicydów. Te ostatnie trafiają na nasz talerz nie tylko wraz z warzywami i owocami, bo przenikają do gleb i do wód. Warto więc przypomnieć sobie czasy, gdy jadło się sezonowo, z własnej działki. Czy każde wydanie rolnictwa ekologicznego jest faktycznie eko? Warto zastanowić się, ile energii kosztuje przywiezienie do Polskich ekologicznych, ale uprawianych tysiące kilometrów stąd warzyw i owoców. Nie wspominając już, że często są one sprzedawane w plastiku. Lepiej rozejrzeć się w okolicy za eko gospodarstwem.
Jak jedzenie, to oczywiście wizyty w restauracjach. Wielu z nas je lubi, ale czy przy okazji nie produkujemy śmieci? Przestrzegliśmy przed miejscami, gdzie dania podawane są w jednorazowych opakowaniach, na plastikowych talerzykach, z plastikowymi sztućcami. To nie tylko produkuje masę odpadów, ale jest też szkodliwe dla naszego zdrowia. Kontakt ciepłej żywności z plastikiem w skali całego życia naraża nas na spożywanie szkodliwych substancji, które się z plastiku wydzielają. Dlatego jeśli wybieramy się do restauracji, warto zapobiegawczo zabrać własne pojemniki. Spodobała mi się porada Ani Desogus z Ambasady Czystej Planety, która korzysta z harcerskich menażek do transportowania dań. To od niej dowiedziałam się również o styropianie. Mam nadzieję, że osoby korzystające z diet pudełkowych podliczą szybko w głowie, ile śmieci przez to produkują tygodniowo i wybiorą inne rozwiązanie.
A jak ktoś ma ochotę na kawę na wynos, obowiązkowo zabieramy własny kubek. To już powinien być standard. Myślę, że do lamusa odchodzi lans na spacer po mieście z kubkiem kawy z sieciówki. Czas otrzeźwieć i zrozumieć, że to żadna nobilitacja, a zwykłe śmiecenie. Podobnie z butelkami na wodę – wystarczy nalać kranówki, zamiast kupować wodę w butelkach. Można kupić specjalne butelki z filtrem, jeśli ktoś obawia się wody prosto z kranu. Polecam to szczególnie na lotniskach, gdzie mała buteleczka wody kosztuje majątek, a woda w kranie jest za darmo.
Ż.G.: Co Ci dają te wystąpienia i zaangażowanie społeczne?
A.Z.: Zawsze emocjonowały mnie tematy zdrowia i ekologii. Nie dam sobie wmówić, że nic nie mogę ja jedna, mała Ania zrobić dla tej planety i dla siebie. Takie spotkania dodają mi energii. Są jak kółko wsparcia i pocieszenie, że nie jestem jakaś szurnięta, bo więcej ludzi myśli tak, jak ja. Wracam do domu i mam nowe pomysły, które natychmiast prezentuję mężowi i działamy. Jasne, że czasem też mam wtopy i wcale nie jestem krystaliczna. Jednak to nieuniknione. Trzeba sobie wtedy wybaczyć i wrócić do swoich działań. Najgorsze jest siedzenie przed telewizorem i narzekanie, że to nie ma sensu. Mam nadzieję, że eko wydarzenia będą przyciągać coraz więcej osób. To takie pozytywne infekowanie ludzi ideą eko.
Ż.G.: Co według Ciebie powinien zrobić każdy człowiek, żeby nie „brudzić talerza” przyszłym pokoleniom? Żeby mieli czystą przyszłość? Krótko mówiąc, co robią przyzwoici ludzie?
A.Z.: Ja patrzę na swój talerz nie jako źródło uciech, tylko źródło witamin, minerałów, składników odżywczych. Rzodkiewka, kromka chleba, olej lniany, hummus i jestem szczęśliwa. Tymczasem wiele osób idzie bezrefleksyjnie za przyzwyczajeniem i zaczyna się kupowanie gotowych dań i pogoń za obiadem jak u mamy. Tylko te paczkowane, nafaszerowane chemią i przerobione dania nie mają nic wspólnego z obiadem domowym. To złudzenie. Przyzwoity człowiek albo się wysili i sobie taki obiad sam ugotuje, albo poszuka sobie innego sposobu odżywiania. Sałatkę robi się bardzo szybko, ugotowanie zupy od zera to max 30 minut. Tylko mam wrażenie, że nie o czas tu chodzi i nie o gotowanie, a o wysiłek związany z porzuceniem przyzwyczajeń. O tym, że kupienie orzechów na przekąskę jest równie łatwe, jak hot-doga na stacji, to nie wspomnę. Jeśli czytasz ten wywiad i widzisz w tym opisie siebie, spokojnie. Możesz zacząć od małych kroczków. Kup sobie tego hot-doga, ale potem kup składniki na kanapki i jutro zamiast hot-doga zjedz w trasie kanapki.
A potem zobacz, czy możesz sobie zrobić te kanapki bez mięsa. Produkcja mięsa to źródło wielkich zanieczyszczeń, to studnia bez dna na wodę pitną i fabryka okrucieństwa. Wiem, że wielu osobom się to nie spodoba, ale dla mnie osobiście obnoszenie się z jedzeniem mięsa jakby to było jakieś osiągnięcie i przywilej…To wielki błąd. Ale o tym niestety przekonają się dzieci i wnuki miłośników mięsa. Dziwi mnie, że w czasach, gdy ludzie chcą tyle dla swoich dzieci zrobić, wożą je na zajęcia dodatkowe, dopieszczają, nie mogą zrobić tego jednego – zadbać o planetę, w której te dzieci spędzą swoją dorosłość.
Ż.G.: Twój przepis na szczęście?
A.Z.: Kiedyś ten przepis miał tak długą listę składników, jak jeden z tych produktów, których nie polecamy do jedzenia. Wydawało mi się, że jeszcze muszę kupić, zrobić i zobaczyć tyle wszystkiego, żeby poczuć szczęście. Zdałam sobie sprawę jak moje życie się zmieniło przez ostatnie lata i doszłam do wniosku, że nie spędziłam ani chwili, aby się nim cieszyć. Zatrzymałam się i sobie gratuluję, że mam wspaniałego męża, że mam cudowne koty, że mogę realizować marzenia, które zawsze musiały poczekać, bo albo nie miałam czasu, albo pieniędzy. Zawsze lubiłam się uczyć, to daje mi mega doładowanie. Czasami jest śmiesznie, np. jak zapisałam się na jazdę konną i okazało się, że mam w grupie koleżanki w wieku…7-10 lat. Jestem dla nich zwykłą koleżanką, która tak samo startuje od zera. To odświeżające, bo jak się ma 32 lata to można się w sumie wygodnie rozsiąść, szkoła skończona, dyplom wisi, wypłata jest co miesiąc, to po co kombinować. Ale w moim odczuciu wtedy dużo tracimy. Dla mnie wpadanie w nowe sytuacje to źródło szczęścia. Jak jestem zmęczona to marudzę, że chciałabym sobie poleżeć i nic nie robić. Wtedy mój mąż mówi, że daje mi parę godzin i zacznę znowu szukać sobie zajęcia. I tak faktycznie jest. Wygląda na to, że mój mózg woli aktywność, więc zamierzam mu ją dawać tak długo, jak się da.
Anna Zalewska
– bagienno-leśny członek zarządu Happy Evolution Global Association.
Recenzentka i redaktorka w magazynie Hipoalergiczni.
Zawodowo zajmuje się marketingiem, ale po godzinach przekuwa swoje umiejętności w wartościowe, edukacyjne treści i działania. Zamiast namawiać, woli pokazywać, że można żyć wolniej, zwyczajnie i blisko natury.
fot. Anna Elżbieta Jamrożek
jednym słowem ,warto dawać drugie życie starym przedmiotom ,które mogą cieszyć nowych właścicieli swoją użytecznością , designem i stylem ,u nas jest zasada staramy się nie niszczyć ubrań rzeczy i kiedy robią się za małe oddajemy je innym ,lub inni daja nam to czego nie potrzebują
Przeczytałam jednym tchem. Łał! Dziękuję za ten wywiad.
Taki ciepły komentarz cieszy – nie tylko oko!
Dodam więcej: jadę właśnie pociągiem i czytam drugi raz!