Jedni porzucają korporacje, drudzy porzucają miasta, by zaznać spokoju na wsi. Jeszcze inni porzucają własne strefy komfortu i ruszają w podróż dookoła świata, a jeszcze inni porzucają szaleńczy tryb pracy i zaczynają doświadczać życia stąpając po ziemi boso. Każdy sposób jest dobry, jeśli tylko poprawia nam poziom zadowolenia z własnego postępowania, a przede wszystkim jeśli pozwala nam lepiej doświadczać cudu życia. Dziś przedstawiamy Państwu niewykłą postać, Macieja Kowalewskiego, który w regionie Zduńskiej Woli słynie z promocji zdrowego stylu życia.
Anna Rakowska: Czy był w Pana życiu jakiś prapoczątek? Dlaczego poniosło Pana w stronę zdrowych, ekologicznych wyrobów?
Maciej Kowalewski: To długa historia. Przez pierwsze 50 lat mojego życia, tak jak większość ludzi, byłem zupełnie odcięty od tego, kim naprawdę jestem i po co zjawiłem się na tej ziemi. Dorastałem, uczyłem się, rozwijałem i ciężko pracowałem, a wszystko to w nieustannej gonitwie, stresie i napięciu. Jak do tego fatalnego trybu życia dołożymy jeszcze niezdrowe nawyki żywieniowe, odziedziczone po rodzicach i dziadkach, to otrzymamy obraz typowego zestresowanego przedsiębiorcy, który każdego dnia niszczy swoje zdrowie, próbując dogonić coraz to nowsze wymagania, jakie stawia przed nim świat. Ta droga doprowadziła mnie na skraj zdrowotnej i psychicznej przepaści. Byłem otyłym pięćdziesięciolatkiem z nadciśnieniem i całą gamą alergii wziewnych i pokarmowych, które towarzyszyły mi już od dzieciństwa.
Mieszkam na wsi, a nasz dom stoi na łące. Latem, gdy zaczynały pylić zboża, trawy i bylica, byłem tak spuchnięty, obrzęknięty i niedotleniony, że rano po obudzeniu potrzebowałem co najmniej godziny, aby dojść do siebie. Ciągle smarkałem, oczy mi łzawiły, a skóra swędziła. Leki przeciwalergiczne nie przynosiły ulgi i poprawy. Również moje nadciśnienie miało się „bardzo dobrze” i oscylowało na poziomie 190/120. Należy podkreślić, że tak zwane leki na nadciśnienie przyjmowałem od dwudziestego piątego roku życia. Używam stwierdzenia „tak zwane leki”, ponieważ teraz już wiem, że one niczego nie leczą, są tylko w stanie czasowo oszukać organizm, wprowadzając w nim jeszcze większą nierównowagę.
Przez dwadzieścia pięć lat „leczenia się” na nadciśnienie mój organizm po kolei adaptował się do nowych „leków”, które, tak jak i poprzednie, po jakimś czasie przestawały działać. Wszystko to razem doprowadziło mnie do depresji i silnych zaburzeń lękowych. Bałem się zasnąć tylko dlatego, że rano, gdy się obudzę, będzie nowy dzień i nowe problemy. I tak doszedłem do momentu, w którym moje górne ciśnienie pomimo przyjmowania leków przekroczyło 250. Oczywiście poszedłem do mojego lekarza, który jest skądinąd bardzo zacnym człowiekiem, i usłyszałem od niego, że wyczerpałem już cały dostępny arsenał farmaceutyków i nie może mi zaoferować nic nowego, a leki, które przyjmowałem wcześniej, już na mnie nie działają. Zaproponował podwojenie dawki tych, które aktualnie przyjmowałem. Po wyjściu z gabinetu dotarło do mnie, że coś tu jest nie tak. Stwierdziłem, że trzeba szukać innego rozwiązania, bo ta droga prowadzi donikąd, a raczej prowadzi prosto w przepaść.
Pewnego razu przeczytałem fascynującą książkę pod tytułem „Jod leczy”, a potem kolejne książki, które mogę polecić każdemu, to:
- „Z daleka od mleka”,
- „Niebezpieczne zboża”,
- „Cud terapii Gersona”,
- „Rozszerzone oczyszczanie wątroby i woreczka żółciowego”,
- „Naturalne metody na zdrowe zęby”,
- „Ciało i ducha ratować żywieniem”.
I tak oczy zaczynały mi się coraz szerzej otwierać, a żuchwa coraz bardziej opadać :).
Z absolutną fascynacją odkrywałem nowy, wspaniały świat wiedzy. Od razu postanowiłem wprowadzać ją w życie. Efekty były zaskakujące – mój organizm bardzo pozytywnie reagował na wprowadzane zmiany. Do najważniejszych z nich mogę zaliczyć: nawodnienie organizmu (co ciekawe, uzupełnienie niedoborów wody spowodowało niechęć do picia piwa, które stanowiło do tej pory „ważny” element mojej codziennej diety), ograniczenie węglowodanów w każdej postaci, z wyjątkiem świeżych sezonowych owoców, całkowita eliminacja glutenu i wszystkich przetworów mlecznych, ponieważ okazały się one dla mnie najsilniejszymi alergenami pokarmowymi, wprowadzenie okresowo postów warzywnych dr Ewy Dąbrowskiej, a następnie postów wodnych trwających standardowo 7, 14, czasami nawet 21 dni.
W kolejnym etapie, po solidnym oczyszczeniu organizmu, wprowadziłem 9-dniowe posty wodne zakończone 5-dniowymi postami suchymi (bez jedzenia i picia). Zwiększyłem udział surowych nieprzetworzonych ekologicznych warzyw, owoców i surowych roślin w codziennej diecie. Oczywiście nie obyło się bez odstawienia wszystkich źródeł fluoru, takich jak pasta do zębów, patelnie i garnki teflonowe, uzupełnienia jodu, witaminy D3, magnezu i boru. Mój organizm zużywał w początkowym okresie tak ogromne ilości witaminy D3, że pomimo stosowania jej końskich dawek (pozdrawiam firmę Podkowa :)), jej pozom podniósł się znacząco dopiero po roku. Witaminę D3 uzupełniałem oczywiście razem z K2MK7 i pozostałymi witaminami rozpuszczalnymi w tłuszczach pozyskiwanymi z pożywienia.
I tak, krok po kroku wchodziłem na wyższy poziom, a raczej w moim przypadku należało by powiedzieć, że na niższy. Ze 107 kilogramów wagi, zupełnie bez dodatkowego wysiłku fizycznego, doszedłem do 75 kg przy wzroście 184 cm i, co ciekawe, mój słynny wilczy apetyt nagle gdzieś zniknął. Kolejnym bardzo ważnym krokiem było odbycie podstawowego kursu medytacji i oddechu (polecam wszystkim artofliving.org), na który namówili mnie współuczestnicy warsztatów oczyszczania wątroby i woreczka żółciowego metodą Andreasa Moritza (też bardzo polecam).
Ogólnie zmian w moim życiu było bardzo dużo. Ilość zakupionych i przeczytanych książek spowodowała, że musiałem dokupić cztery nowe regały. W miarę jak coraz więcej czytałem i wprowadzałem coraz więcej zmian w moim życiu, stawałem się coraz zdrowszy, coraz bardziej sprawny intelektualnie, a co najważniejsze, coraz młodszy. Fascynującym przełomem w moim życiu było spotykanie ogromnej liczby wspaniałych, „przebudzonych” osób.
Wraz z lekturą kolejnych książek doszedłem do wiedzy na temat prawdziwego czempiona w niszczeniu naszego zdrowia, jak i życia na całej naszej planecie, jakim jest glifosat. Ponieważ od trzydziestu lat zajmuję się zawodowo produkcją żywności, zauważyłem, że w miarę upływu lat produkowany przez nas konwencjonalny żurek żytni kisi się coraz trudniej, a próby ukiszenia bezglutenowego żurku gryczanego kończą się zupełnym fiaskiem.
Okazało się, że nawet minimalne pozostałości „środków ochrony roślin” doszczętnie zabezpieczają ziarno przed naturalną fermentacją mlekową, a jednocześnie przyczyniają się da gniciu, psucia i pleśnienia. Biorę nazwę „środki ochrony roślin” w cudzysłów, ponieważ tak naprawdę są to środki biobójcze i, jak się okazuje, ich działanie nie kończy się na polu wraz z końcem okresu ich karencji, ale trwa o wiele dłużej, zaburzając równowagę biologiczną w naszych jelitach.
Pierwsza zmiana nastąpiła, gdy zwykłą mąkę żytnią zaczęliśmy nabywać w małym wiejskim młynie, który ziarno skupował wyłącznie od okolicznych rolników i nie mieszał go z ziarnem importowanym. Okazało się, że już ta, wydawałoby się nieistotna, zmiana dała bardzo pozytywny efekt.
Ale naprawdę duża pozytywna różnica ujawniła się dopiero po zastosowaniu mąki ekologicznej. Nagle wszystko wróciło do normy. Z ciekawości przebadałem swój mocz na obecność glifosatu i wynik okazał się zatrważający. Szybko wysłałem na badania całą moją rodzinę – wynik był, niestety, podobny. Na temat szkodliwości pośredniej i bezpośredniej glifosatu napisano już wiele książek i prac naukowych, przeprowadzono wiele badań.
Pozwoli Pani, że przytoczę tu tylko jeden fakt. Glifosat jest dlatego tak skutecznym herbicydem i antybiotykiem, krótko mówiąc: substancją biobójczą, ponieważ jest bardzo podobny w budowie do podstawowego białka budulcowego organizmów żywych – glicyny. Organizmy w bardzo wielu przypadkach nie są w stanie odróżnić tych dwu substancji, czego efektem jest używanie glifosatu do budowy białek, w tym enzymów, mucyn, hormonów – krótko mówiąc, wszystkich białek niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu.
Co najciekawsze, tak zmienione białka nie tylko nie wykazują swojego pierwotnego działania, ale nikt nie wie, jak działają po takiej modyfikacji. Na szczęście wiedza na ten temat jest coraz bardziej powszechna.
Niestety jest jeszcze jeden popularnie stosowany środek, o którym mało kto wie. Jest nim neurotoksyczny pyretroid, którym spryskuje się ziarno konsumpcyjne bezpośrednio przed jego trafieniem do silosu. Substancja ta działa w kanałach sodowych komórek nerwowych, powodując zwiększone wzbudzenie ruchowe, nieskoordynowane ruchy, paraliż, a w konsekwencji śmierć szkodników.
I tu najciekawsza informacja: opryskane tym preparatem ziarna są zabójczo trujące dla owadów przez następnych 12 miesięcy, ale przepisy unijne dopuszczalną ilość pozostałości tej substancji w ziarnie konsumpcyjnym ustaliły tak wysoko, że mąkę i chleb można z niego produkować już tego samego dnia, w którym został dokonany oprysk.
W Polsce takiemu zabiegowi poddaje się około 40% zbóż, ale już u naszych zachodnich sąsiadów odsetek ten sięga 80%. Jak do tego dołożymy fakt, że na teren Unii Europejskiej trafia żywność, przy produkcji której stosuje się środki u nas zakazane, to naprawdę nie znajduję powodu, dla którego mielibyśmy taką truciznę spożywać.
A.R.: Jakie były początki produkcji – dobre momenty, gorsze momenty?
M.K.: Wszystko zaczęło się od ekologicznego bezglutenowego żuru gryczanego, potem powstał ekologiczny bezglutenowy żur jaglany i ekologiczny bezglutenowy barszcz biały. Stało się tak dlatego, że niestety, a może właśnie stety, patrząc z perspektywy czasu, po wykonaniu badań okazało się, że wszyscy moi domownicy powinni kategorycznie odstawić gluten. Po niewątpliwym sukcesie pierwszych ekologicznych i bezglutenowych produktów, sukcesywnie rozszerzaliśmy nasze ekologiczne portfolio. Otrzymaliśmy mnóstwo słów uznania i podziękowań ze strony wdzięcznych konsumentów. Uznaliśmy również za bardzo ważne, aby wszystkie produkowane przez nas przetwory ekologiczne badać i odpowiednio znakować, ze względu na brak obecności glutenu.
Ponieważ wraz z moją kochaną żoną mamy wykształcenie rolnicze, poszukiwanie ekologicznych warzyw rozpocząłem od wizyty w Laboratorium Instytutu Warzywnictwa i Sadownictwa w Skierniewicach, które wykonuje badania określające wartości pozostałości środków ochrony roślin. Odbyłem tam kilkugodzinną, niezapomnianą rozmowę z kierownikiem laboratorium. Podczas niej dowiedziałem się między innymi jak prosto z pola pobierać próbki ekologicznych warzyw do badań i na co zwracać szczególną uwagę.
Dowiedziałem się też, że wszystkie przebadane w tym laboratorium konwencjonalne pieczarki zawierały pozostałości glifosatu pochodzące ze słomy, na której rosły. I tak, postanowiłem odwiedzić każdego nowego dostawcę, który był rolnikiem ekologicznym, zanim dokonamy pierwszego zakupu surowców. Dzięki temu miałem możliwość oceny upraw jeszcze przed zbiorem i pobrania prób, ale co ważniejsze: poznałem wspaniałych ludzi, prawdziwych pasjonatów, którzy chętnie dzielili się swoją wiedzą i doświadczeniem.
Rozpoczęcie produkcji ekologicznej w naszym zakładzie poprzedzone było oczywiście wnikliwą kontrolą i uzyskaniem certyfikatu ekologicznego, a w późniejszych latach również certyfikatu biodynamicznego międzynarodowej organizacji Demeter.
A.R.: Dlaczego kiszonki i przetwory?
M.K.: Bo mikrobiota jelitowa jest najważniejsza. Podstawową różnicą w jakości surowca ekologicznego, oprócz braku pozostałości pestycydów, jest to, że gleba w gospodarstwie ekologicznym jest po prostu żywa. I właśnie wszystkie te mikroorganizmy są najcenniejsze. Brak nawożenia syntetycznego i stosowania herbicydów powoduje, że uprawiane ekologicznie rośliny mają naturalny stosunek błonnika do białek. W uprawach konwencjonalnych, w których stosuje się ogromne ilości nawozów sztucznych, uzyskuje się rośliny z bardzo podwyższoną, nienaturalną zawartością białek. Najlepiej widać to podczas kiszenia ogórków czy kapusty konwencjonalnej, gdy mimo dołożenia należytej staranności wszystko gnije, zamiast kisnąć.
Należy pamiętać, że dokładnie te same procesy zachodzą w naszych jelitach. W ekologicznych gospodarstwach biodynamicznych dbałość o mikroorganizmy glebowe podniesiona jest na jeszcze wyższy poziom. W gospodarstwach tych rolnicy w sposób szczególny dbają o mikroorganizmy glebowe, a one rozkładając materię organiczną, odżywiają uprawiane tam ekologiczne rośliny. Wspaniałym przykładem jest produkowana przez nas żywa ekologiczna biodynamiczna kiszona kapusta, która jest naturalnym wieloszczepowym probiotykiem. Zawiera mikroorganizmy pochodzące wprost z ekologicznego biodynamicznego ekosystemu i ogromną ilość witaminy C.
Cały sekret w tkwi w tym, aby iść drogą, jaką wskazuje nam natura, a wtedy efekt jest po prostu wspaniały.
A.R.: Jakiego typu satysfakcję czerpie Pan z wytwarzania ekologicznej żywności, bo przecież chyba nie finansową?
M.K.: Uważam się za szczęściarza, ponieważ czerpię z tego co robię szczęście i zdrowie. Czyli to, czego nie można kupić za żadne pieniądze. Ja i moja rodzina odżywiamy się produkowaną przez nas żywnością ekologiczną. Od trzydziestu lat zajmujemy się przetwórstwem spożywczym. I z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że nie jest to łatwy kawałek chleba. Jak już wspomniałem, oboje z żoną mamy wykształcenie ogrodnicze. Ukończyliśmy technikum ogrodnicze, w którym się poznaliśmy i od tamtego czasu jesteśmy razem. Mamy trójkę wspaniałych dzieci. Prowadzimy również małe gospodarstwo ekologiczne. Jesteśmy firmą rodzinną. Zanim zajęliśmy się przetwórstwem warzyw, byliśmy rodziną, w której wszyscy gotowali, kisili, solili i marynowali.
Ta rodzina rośnie teraz każdego dnia.
I nadal wszyscy razem wymyślamy, robimy oraz oceniamy nowe przetwory.
To właśnie dzięki tej wspólnej, rodzinnej kreatywności tworzymy doskonałe produkty. Wszystko po to, aby każdy mógł zjeść coś naprawdę dobrego i zdrowego.
A.R.: Ma Pan bose stopy, a jest zima. Dlaczego?
M.K.: Pyta Pani dlaczego chodzę boso? Proszę dać mi się chwilę zastanowić. Już wiem, chodzę boso, bo mogę – śmiech :). To historia na oddzielną opowieść, może nawet książkę. Ale postaram się o zwięzłą odpowiedź.
Boso chodzę od pięciu lat, a od trzech również wyłącznie w krótkich spodenkach. Oznacza to, ni mniej ni więcej to, że do pięciu lat nie założyłem butów, no może z tym jednym wyjątkiem kiedy w Alpach jeździłem na nartach, a bez butów narciarskich jest to niemożliwe, ale do wyciągu doszedłem oczywiście boso. Od razu zaznaczę, że największą przyjemność sprawia mi chodzenie boso po świeżym śniegu. Nie umiem już chodzić w butach.
Moja przygoda z chodzeniem boso rozpoczęła się na Filipinach, gdzie wyjechaliśmy z żoną na naszą pierwszą zorganizowaną głodówkę. Pozdrawiam serdecznie Białego Saibabę czyli Grzegorza Śleziaka oraz Romana Klimczyka, organizatorów tej szalonej wyprawy. Podczas naszego miesięcznego pobytu na filipińskiej wyspie Bantajan spotkałem człowieka, który trudnił się pielęgnacją palm kokosowych. Jego praca polegała na obcinaniu liści i orzechów z drzew. Podchodził do palmy, z łatwością wspinał się na nią, obcinał stare liście i dojrzałe orzechy kokosowe, po czym schodził. To właśnie jego stopy bardzo mnie zafascynowały. Wykonując od wielu lat swoją pracę, miał on świetnie rozwinięte, niemal chwytne stopy, a dużego palca u nogi używał podczas wchodzenia na czubek palmy jak kciuka u ręki, obejmując pień stopą z przeciwstawnym paluchem. Uświadomiłem sobie wtedy, że ten nad wyraz sprawny człowiek urodził się tak, jak każdy z nas i jego stopy nie różniły się niczym w budowie od naszych. Tylko my zamiast pozwolić dzieciom chodzić boso zakładamy im buty, a potem, gdy dorosną, kupują już sobie same modne spiczaste buty, nie mówiąc już o szpilkach – i tak oto zniekształcają i upośledzają stopy.
Najbardziej kuriozalną sytuacją z jaką się spotkałem, były zdjęcia zdeformowanych stóp zawodowych koszykarzy. Ale wróćmy do naszej pierwotnej fizjologii.
Proponuję każdemu wykonać latem następujący eksperyment: przez cztery kolejne dni proszę nie zakładać butów, pantofli ani skarpet, poza tym wszystko wykonywać jak co dzień. Jaki będzie tego efekt? Ano taki, że już trzeciego dnia po wstaniu z łóżka obite pięty będą tak bolały, że nie wykonacie już ani jednego kroku waląc piętami o podłogę, jak robicie to całe życie.
Będziecie zmuszeni chodzić zaczynając stawiać stopę od palców i dopiero potem delikatnie opuszczać piętę. Uruchomią się nieużywane dotąd ścięgna i mięśnie, a staw skokowy zacznie wreszcie prawidłowo funkcjonować. To właśnie w okolicy podbicia stopy mamy zlokalizowaną pompę limfatyczną, która funkcjonuje poprawnie, oczyszczając nogi i pompując limfę w górę tylko w przypadku prawidłowo, czyli naturalnie funkcjonującego stawu skokowego. Tylko wtedy możemy mieć zdrowe nogi. Kolejnym ważnym elementem jest nieustanna stymulacja i akupresura stóp.
Chodzenie boso ma również bardzo pozytywny wpływ na nasz układ odpornościowy. To w stopach mamy zlokalizowane receptory, z których sygnały pozwalają właściwie zarządzać całą mięśniówką naszego układu krwionośnego. Gdy stopy zetkną się z zimną powierzchnią, organizm dostaje odpowiedni sygnał i rozszerza wszystkie naczynia krwionośne, szczególnie te najcieńsze, czyli włosowate. W efekcie takiej reakcji organizmu następuje lepsze ukrwienie i dotlenienie wszystkich tkanek. Ta prosta, fizjologiczna reakcja ma fundamentalne znaczenie dla naszego zdrowia. Przy okazji robi się nam ciepło. Ale miało być krótko. To jeszcze tylko kilka argumentów za chodzeniem boso.
Kolejne korzyści są takie, że nie trzeba wydawać pieniędzy na zakup nowych butów, nie trzeba tracić czasu na pranie i kompletowanie skarpetek, ciągłe zakładanie i zdejmowanie butów, nie mówiąc już o ich sznurowaniu.
Reasumując: chcesz być zdrowy, szczęśliwy i bogaty? Zacznij chodzić boso – śmiech :).
A.R.: Wspominał Pan o klawiterapii w Pana życiu. Co to jest?
M.K.: To kolejna historia życia. Podczas naszej głodówki na filipińskiej wyspie Bantajan poznaliśmy wspaniałego polskiego lekarza Janusza Kołodziejczyka, który przekazał nam podstawy wiedzy dotyczące klawiterapii. Jest to nieinwazyjna naturalna metoda, która mobilizuje organizm do samonaprawy. Jej twórcą jest inny polski lekarz, Ferdynand Barbasiewicz. Można ją stosować w oparciu o znajomość podstawowych punktów akupunkturowych i przebiegu meridianów, używając klawików, czyli ostro zakończonych gwoździ chirurgicznych. Do wykonania takiego zabiegu potrzebujemy oczywiście odpowiedniej wiedzy i praktyki. Można też stosować klawiterapię w sposób uproszczony, co nie znaczy, że mniej skuteczny.
Zabieg wykonuje się wtedy, stymulując odpowiedni obszar ciała za pomocą zwykłych patyczków szaszłykowych. Jest to tak prosta, żeby nie powiedzieć banalna, metoda, że intuicyjnie nie spodziewamy się po niej żadnych efektów. W rzeczywistości jest jednak zupełnie inaczej i za każdym razem jej wspaniałe, często natychmiastowe efekty wprawiają wszystkich w osłupienie. Świetnie działa na wszelkiego rodzaju stany zapalne szczególnie w obszarach o słabym ukrwieniu, jak np. staw kolanowy, barkowy czy łokciowy.
Opowiem Pani jedną historię, której sam doświadczyłem podczas ostatniej „pandemii”. Moja koleżanka (praktykująca ginekolog z doktoratem) poprosiła mnie o wsparcie, ponieważ jej 88-letnia babcia od dwóch tygodni obłożnie chora leżała w łóżku. Od tygodnia rodzina podawała jej tlen, ale sytuacja ciągle się pogarszała. Pod koniec drugiego tygodnia choroby saturacja była już na bardzo niskim poziomie, a zwiększanie dawki tlenu nie przynosiło żadnej poprawy. Z chorą nie było już praktycznie kontaktu. Proszę sobie wyobrazić, że już w połowie pierwszego zabiegu klawiterapi stan chorej poprawił się tak bardzo, że zaczęła z nami rozmawiać, a pod koniec zabiegu była już w stanie samodzielnie siedzieć zupełnie wyprostowana na taborecie. Wszystko to było efektem szybko cofającego się stanu zapalnego, który wywoływał obrzęk pęcherzyków płucnych i w konsekwencji niedotlenienie całego organizmu. Szybko pokazałem mojej koleżance, jak ma wykonywać zabiegi i poprosiłem, aby powtarzała je kilkakrotnie w kolejnych dniach. Efekt był niesamowity. Już następnego dnia wieczorem babcia samodzielnie umyła się pod prysznicem, a trzeciego dnia była już na tyle sprawna, że zajęła się przygotowywaniem obiadu dla całej rodziny.
Pewnie nigdy bym się tą metodą nie zainteresował, gdyby nie pewne zdarzenie. Podczas naszego pobytu na wyspie Bantajan, dwa dni po wykładzie i prezentacji Janusza Kołodziejczyka na temat klawiterapii, mojej żonie zaczął doskwierać ogromny ból spowodowany stanem zapalnym zęba. Pojawił się duży obrzęk i zaczerwienienie. Wieczorem ból był już nie do wytrzymania. Ponieważ na wyspie nie było żadnej opieki stomatologicznej ani medycznej, perspektywa była bardzo słaba. W najlepszym wypadku w południe następnego dnia czekała nas przeprawa promem i kolejny dzień na dotarcie do najbliższego szpitala. Nie mając innego wyjścia, moja żona za pomocą wykałaczki zaczęła uciskać bolące i opuchnięte miejsce. Ponieważ ból był tak silny, że i tak nie dawał jej zasnąć, zabieg kontynuowała do godziny trzeciej w nocy, po czym wycieńczona zasnęła. Rano obudziła się praktycznie bez bólu, a do wieczora ustąpiły wszystkie objawy. Ząb został uratowany i ma się dobrze do dnia dzisiejszego, a minęło już pięć lat od tamtego zdarzenia. Po tym doświadczeniu zdecydowałem, że ukończę kurs klawiterapii.
Należy pamiętać, że stomatologia ma w takich przypadkach tylko dwa rozwiązania: usunąć ząb lub drugie, w mojej opinii jeszcze gorsze rozwiązanie, przeprowadzić procedurę usunięcia miazgi wraz z całym unerwieniem i ukrwieniem. Zabieg ten dentyści nazywają, o zgrozo, kanałowym leczeniem zęba. Pacjent zostaje po nim z trwałym stanem zapalnym korzenia zębowego. Martwy ząb oczywiście nie boli, czyli nie stymuluje układu nerwowego, a organizm nie wywołuje stanu zapalnego i przestaje walczyć z infekcją. Do tego ząb jest zatruwany. Do niedawna stosowano do tego zabiegu preparaty na bazie formaldehydu (czyli formaliny, której używa się w prosektorium do konserwowania zwłok), ale odkąd udowodniono, że formaldehyd jest silnie toksyczny i rakotwórczy, zakazano jego stosowania.
Jak Pani myśli, czym zastąpiono formaldehyd? Oczywiście innym aldehydem, a konkretnie dialdehydem, o którego działaniu jeszcze niewiele wiemy, oprócz tego, że jego LD50 wynosi 60 mg/kg masy ciała. W tym przypadku LD50 to dawka śmiertelna, zabijająca 50% królików narażonych na kontakt z tą substancją. Ale pomimo tych wszystkich zabiegów bakterie chorobotwórcze w zakażonym zębie mają się bardzo dobrze i zupełnie bez przeszkód namnażają się w kanalikach zębowych.
Problem polega na tym, że nasz układ odpornościowy nie ma już do nich żadnego dostępu. I tak, martwy ząb, a dosadniej trup zakonserwowany formaliną, rozsiewa po organizmie nieprzerwanie przez wiele lat toksyny i bakterie, wywołując wiele przewlekłych chorób. W skrajnych przypadkach taka sytuacja doprowadza wprost do śmierci z tytułu trwałego uszkodzenia zastawek serca. Bo tak się składa, że bakterie bytujące w kanalikach zębowych uwielbiają zastawki naszego serca.
Niestety poznałem taką ofiarę nowoczesnej stomatologii, był nim trzydziestoletni mężczyzna, którego zastawki zostały tak uszkodzone, że już nie dało się go uratować. Nie wszyscy pacjenci o tym wiedzą, ale okazuje się, że dentyści, a w szczególności kardiolodzy, wiedzą o tym świetnie. I tu kolejna rodzinna historia. I znowu moja żona w roli głównej.
Czterdzieści lat temu szkolny dentysta kanałowo „wyleczył” jej ząb. Wyposażeni w nową wiedzę i doświadczenie zgłosiliśmy się do chirurga szczękowego z aktualnym prześwietleniem RTG i prośbą o wydanie stosownego zaświadczenia dla kardiologa. Lekarz obejrzał dokładnie zdjęcie i powiedział, cytuję: „Jak mam wydać zaświadczenie dla kardiologa, to muszę napisać, że stan zapalny przy korzeniu tego zęba nadal się utrzymuje”. Pozostawię to bez komentarza.
A.R.: Jakie są Pana złote rady dla innych, by odzyskać równowagę w życiu (nie tylko zdrowie)?
M.K.: Podstawowa rzecz to wziąć pełną odpowiedzialność za swoje życie i zdrowie. Pamiętajmy, że naprawianie świata należy zacząć zawsze od siebie.
Po pierwsze, polecam wziąć głęboki wdech i z wydechem odpuścić wszystko. Tylko w stanie odprężenia możemy przyjrzeć się swojemu życiu, temu kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Warto sobie uświadomić, że istnieje tylko chwila obecna i tylko w niej przeżywamy całe nasze życie.
Polecam chociaż raz dziennie zatrzymać się na moment, usiąść w ciszy, wykonać kilka ćwiczeń oddechowych i pomedytować. Pamiętajmy, że przeszłości już nie zmienimy. Przyszłość natomiast zawsze będzie jutro i tylko od nas zależy jaką drogę do niej wybierzemy.
Do pokonania tej drogi potrzebna jest nam siła i zdrowie. Jedno i drugie proponuję czerpać ze świeżej, nieprzetworzonej, ekologicznej żywności. Nie zapominajmy oczywiście o odpowiednim nawodnieniu organizmu. To absolutny fundament naszego zdrowia i dobrego samopoczucia.
Unikajmy konwencjonalnych zbóż, przetworzonego mleka, cukru w każdej postaci, alkoholu i kawy – czyli wszystkiego, co nas uzależnia. Przestańmy być zaprogramowanymi przez działy reklamy i marketingu uzależnionymi narkokonsumentami. Wyjdźmy z naszych życiowych kolein, którymi podążaliśmy przez całe nasze dotychczasowe życie. Chociaż na jeden dzień wyłączmy wszystkie media, szczególnie radio i telewizję. Przejmijmy kontrolę nad swoim ciałem.
Choć raz na dłużej wstrzymajmy oddech, wejdźmy pod zimny prysznic, przespacerujmy się boso po śniegu, zanurzmy się w nurcie zimnej rzeki, zaprzestańmy choć na jeden dzień jedzenia.
Raz na jakiś czas opuśćmy swoją strefę komfortu. To najlepsza droga od osiągniecia trwałego szczęścia i zdrowia.
Jest natomiast jedna, ważna rzecz, której na pewno nie mogę polecić. Nie mogę polecić wdrożenia tego wszystkiego od jutra, bo wtedy na pewno to nie zadziała.
Pamiętajmy: naprawdę dobrych zmian możemy dokonać tylko dzisiaj, tylko w chwili obecnej. Na koniec życzę Pani i wszystkim dużo zdrowia, radości i miłości, czyli tego, co w życiu każdego człowieka jest najważniejsze.
Video: Maryna Kowalewska
fot. Artur Radecki
Kowalewscy
Jesteśmy firmą rodzinną. Zanim staliśmy się firmą, byliśmy rodziną, w której wszyscy gotowali, kisili, solili i marynowali. Ta rodzina rośnie teraz z każdą chwilą. I nadal wszyscy razem wymyślamy, robimy oraz oceniamy nowe przetwory. To właśnie dzięki tej wspólnej, rodzinnej kreatywności tworzymy doskonałe produkty.
Co robimy?
Robimy przetwory owocowo-warzywne. Wyznaczamy nowe standardy jakości. Stawiamy poprzeczkę wyżej, odkrywamy nowe obszary i zdobywamy je dla dobrego smaku. Postanowiliśmy, że nasze produkty mają być niepowtarzalne. Tak jest trudniej, ale nie schodzimy z tej drogi.
Jak to robimy?
Po pierwsze: wybieramy. Dobre rzeczy powstają tylko z dobrych rzeczy. Nasze owoce i warzywa pochodzą z Polski, z regionów o długoletniej tradycji uprawy warzyw i owoców. Nasi dostawcy selekcjonują swoje zbiory, a my selekcjonujemy to, co od nich odbieramy.
Po drugie: naturę i tradycję łączymy z najnowocześniejszą technologią i logistyką. Jako pierwsi w Polsce wdrożyliśmy i certyfikowaliśmy system bezpieczeństwa żywności HACCP połączony z systemem zarządzania jakością ISO 9001. W 2007 roku wdrożyliśmy zintegrowany system bezpieczeństwa żywności i system zarządzania jakością ISO 22000 i ISO 9001. Dla każdego z naszych przetworów opracowujemy specjalne receptury.
Po trzecie: wszystkie nasze szklane opakowania zamykane są pod parą. Ta technika zamykania usuwa tlen ze środka, dzięki czemu produkty zachowują naturalny smak i aromat. Wszystko po to, aby nasz Klient mógł zjeść coś naprawdę dobrego. ” – mówi Maciej Kowalewski
Po więcej zapraszam na: https://kowalewski.eu