Kiedy siedząc na pomoście w mazurskiej głuszy po raz pierwszy zetknęłam się z określeniem przedsiębiorstwa-szarańcze w kontekście korporacji przemysłu spożywczego, termin wydał mi się użyty nieco na wyrost. Kiedy kilka dni później kończyłam lekturę „Władców jedzenia” włoskiego dziennikarza Stefano Libertiego, wiedziałam, że autor trafił w sedno. To ostatni dzwonek, by ocalić prawdziwą żywność od zagłady. Wraz z ogarniająca Europę falą protestów rolników toczy się wojna o żywnościową suwerenność.
Co w sytuacji kiedy politycy i instytucje, które powinny chronić konsumenta, biernie przyglądają się postępującej degradacji środowiska? Kiedy pozarządowe organizacje, podszywając się pod ruch społeczny, powtarzają propagandowe hasła w stylu „rolnictwo ekologiczne prowadzi do wycinki lasów”, „żywność ekologiczna nie różni się od konwencjonalnej”, czy moje ulubione „lobby rolników indywidualnych szkodzi planecie”?
Globalnie promowane jest wdrażanie restrykcyjnych ograniczeń dla indywidualnego rolnika z uwagi na kryzys klimatyczny, podczas gdy wielkoprzemysłowe uprawy i fermy, emitujące do atmosfery ogromne ilości metanu i dwutlenku węgla mają się świetnie, kolonizując coraz to nowe obszary. Wierzę, że zrozumienie mechanizmów rządzących przemysłem spożywczym, odkodowanie języka manipulacji, a następnie opór wobec dezinformacji i żądanie od polityków zmiany status quo to niezbędne kroki ku przywróceniu normalności.
Książka „Władcy jedzenia” przedstawia wyniki dziennikarskiego śledztwa w kilku obszarach przemysłu spożywczego, jak przemysłowy chów świń, uprawa modyfikowanej genetycznie soi, połów tuńczyka i uprawa pomidorów. Diagnoza Libertiego ma moc mobilizacji społecznego oporu przeciw zalewowi trującej żywności. W pierwszej kolejności skupię się na zagadnieniu przemysłowego chowu zwierząt.
Dlaczego przedsiębiorstwa-szarańcze
Szarańcza zjada wszystko, co spotka na swojej drodze, a następnie przemieszcza się w kolejne miejsce, gdzie zrobi dokładnie to samo – właśnie taki jest modus operandi koncernów produkujących żywność – zniszczyć do gołej ziemi, nie zważając na dobro ekosystemu, zainkasować zysk i przenieść się do innej lokalizacji.
Co na to Konstytucja
Zgodnie z artykułem 23 Konstytucji RP podstawą ustroju rolnego jest gospodarstwo rodzinne, tymczasem w zintegrowanym pionowo systemie produkcji wielkoprzemysłowej liczą się tylko duże podmioty, nie ma miejsca dla drobnych rolników. Przypomnę, że w rozumieniu art. 5 ust. 1 ustawy o kształtowaniu ustroju rolnego „gospodarstwo rodzinne” to gospodarstwo rolne prowadzone przez rolnika indywidualnego, w którym łączna powierzchnia użytków rolnych nie przekracza 300 ha. Tymczasem w Polsce od końca lat dziewięćdziesiątych decyzje polityczne prowadzą w kierunku wspierania produkcji wielkoprzemysłowej. W systemie narzuconym przez korporacje wytwarzana żywność nie należy do rolnika. Giganci dyktują warunki, na jakich rolnik może włączyć się w łańcuch produkcji, nie będąc jednocześnie właścicielem ani swoich plonów, ani zwierząt. Rolnik oddaje ziemię koncernom w wieloletnią dzierżawę, byle tylko przetrwać na rynku. Zazwyczaj to przedtakt agonii indywidualnego gospodarstwa. Indywidualne rolnictwo zamiera, nie ma komu sprzedać swoich plonów. Rolnicy opuszczają wieś, dołączając do grona zależnych od transnarodowych korporacji konsumentów.
Monopolizacja łańcucha dostaw i zniszczenie konkurencyjności
Jak zauważył Liberti, rynek żywności został po kryzysie finansowym z 2008 r. przejęty przez sektor finansowy, a planetę oplotła siatka współzależnych spółek. Priorytetem stało się wygenerowanie jak największego zysku bez względu na koszty społeczne, środowiskowe i jakość produktu, który ląduje na sklepowych półkach. Efekty to wyparcie małych podmiotów, monopolizacja łańcucha dostaw i zniszczenie konkurencyjności. Konsument kupuje ten sam produkt w rożnych opakowaniach, a wszystko ma smak transgenicznej soi lub kukurydzy. Drób, bydło i trzoda chlewna hodowane w Polsce zjadają paszę na bazie soi i kukurydzy GMO importowanej z Ameryki Południowej, uprawianej w systemie monokulturowym na terenach wykarczowanej Puszczy Amazońskiej. Po uboju, eksportowane są w znacznej części na rynki zewnętrzne, a około 30% z nich finalnie ląduje na wysypisku śmieci. Analogicznie, świnie hodowane w USA, karmione paszą z Amazonii, trafiają na rynek chiński.
Po wejściu do UE zachłysnęliśmy się otwarciem rynków na swobodny przepływ towarów i usług. Jak pokazuje dwadzieścia lat praktyki, nie skorzystali na tym obywatele i środowisko naturalne, lecz wielki przemysł. Dokonało się globalne przejście od zrównoważonej produkcji żywności do upraw wielkoprzemysłowych i wielkoprzemysłowych ferm. Polityka koncernów doprowadziła do zmiany przepisów krajowych i międzynarodowych na ich korzyść. Suwerenność żywnościowa przestaje istnieć.
Realia wielkoprzemysłowego chowu zwierząt
PR-owi przemysłu spożywczego sukces zapewnia oddzielenie produktu końcowego od odoru gnojowicy, śmierci i cierpienia zwierząt – realiów wielkoprzemysłowego chowu. Zwierzęta żyją i umierają w męczarniach, ich cierpienie i śmierć nikomu nie służy. Wyprodukowane w przemocowy sposób jedzenie nie odżywia. Szkodzi człowiekowi, niszczy środowisko naturalne i bioróżnorodność – nie może być inaczej przy takiej skali i intensywności produkcji.
Laguny odchodów i siła korporacyjnej nowomowy
Odchody zwierząt z małych gospodarstw, dawniej cenny nawóz, w realiach intensywnej hodowli stały się breją toksycznych substancji, metali ciężkich, drobnoustrojów i bakterii. Ich ofiary to m. in. ławice martwych ryb, czy ławice ryb żywych z głębokimi okaleczeniami, wywołanymi namnażającą się w świńskich odchodach bakterią Pfiesteria piscitida, czy zakwitem tzw. złotych alg w wyniku przenawożenia (eutrofizacji) wód gruntowych i powierzchniowych. Śmiercionośne laguny towarzyszą każdej przemysłowej hodowli, niezależnie od kontynentu. Tymczasem przepisy prawa uznają, że oddziaływanie „lagun” kończy się na granicy działki. Bywa, że odchody rozpylane są na pobliskie pola i łąki. Deszcz odchodów to cuchnąca rzeczywistość, z którą zmagają się opuszczeni przez politycznych reprezentantów obywatele. Adekwatną nazwą dla zbiorników gnojowicy powinno być po prostu „szambo”. Korporacyjna nowomowa ma się świetnie, podczas gdy odór uniemożliwia sąsiadom ferm normalne korzystanie z nieruchomości, a środowisko naturalne ulega postępującej degradacji.
Czy przemysł spożywczy to wciąż produkcja żywności?
W wielkoprzemysłowym rolnictwie nigdy nie chodziło o produkcję zdrowej żywności, lecz o maksymalizację zysku. Kurczak z fermy wielkoprzemysłowej nie ma wiele wspólnego z kurczakiem hodowanym tradycyjnie – żyje od kilku do kilkunastu tygodni, stłoczony na małej przestrzeni, zazwyczaj bez dostępu do światła słonecznego, trawy, zamknięty w klatce, czasem z fikcyjnym dostępem do wybiegu, karmiony paszą z transgenicznej kukurydzy czy soi – czyli biologicznie nieodpowiednią, z dodatkiem antybiotyków, hormonów, pozostałości herbicydów, pestycydów i innych szkodliwych substancji.
Zasada równowagi vs. zasada maksymalizacji zysków, czyli food crops vs. money crops
Bez wsparcia władzy publicznej małe przedsiębiorstwo rolne w konfrontacji z transnarodową korporacją nie ma żadnych szans. Obie strony hołdują wykluczającym się systemom wartości – odpowiednio, zasadzie równowagi i zasadzie maksymalizacji zysków. Konsument został przyzwyczajony do niskich cen mięsa w supermarkecie – nieświadomy, że otrzymuje produkt nie nadający się do bezpiecznego spożycia. Potrzebujemy powrotu do wytwarzania prawdziwej żywności, co wiąże się z koniecznością zakazu powstawania nowych wielkoprzemysłowych ferm i wygaszania działalności tych już istniejących poprzez zmianę przepisów regulujących zasady chowu i dobrostan zwierząt.
Dobrostan zwierząt – iluzje i rzeczywistość
W warunkach intensywnego chowu wielkoprzemysłowego mówienie o dobrostanie zwierząt staje się zwykłą hipokryzją. Ekipy rządzące się zmieniają, zmieniają się „zielone” polityczne deklaracje, a ziemia kolonizowana jest przez korporacje przemysłu spożywczego, stawiające szpetne molochy – miejsca kaźni zwierząt, niszczące gospodarkę wodną, zatruwające wody gruntowe i powierzchniowe, generujące odór i morze odchodów. Pozyskany w warunkach intensywnego chowu produkt przeznaczony jest w głównej mierze na eksport. Jednocześnie za sprawą coraz to nowych restrykcyjnych przepisów utrudnia się się rolnikom indywidualnym chów w przydomowym gospodarstwie. Trzeba o tym głośno mówić – nie zgadzamy się na żywnościowe niewolnictwo.
Ekologicznie znaczy sezonowo, lokalnie, z poszanowaniem środowiska
Korporacje ani myślą się zatrzymać. Na ich celowniku znalazł się rynek żywności ekologicznej – przejmują eko marki po to, żeby wyciągnąć z nich jak najwięcej zysku kosztem jakości. Nie dajmy się zwieść – produkt ekologiczny powinien być sezonowy, bez sztucznie przedłużanej daty ważności do spożycia, wyprodukowany lokalnie, powinien dotrzeć do konsumenta z udziałem jak najmniejszej liczby pośredników, najlepiej bezpośrednio od rolnika na lokalny targ, czy do spożywczej kooperatywy. Konieczne jest przywrócenie cyklu uprawa roli – chów zwierząt i zachowanie ciągłości łańcucha troficznego – zwierzęta powinny jeść paszę uprawianą lokalnie, a ich odchody powinny zasilać pola uprawne, z których ta pasza pochodzi – jak ma to miejsce w gospodarstwach ekologicznych. Czy to w ogóle możliwe? Czy politycy zaczną w końcu działać na rzecz obywateli? Czy przeciętny rolnik odzyska możliwość prowadzenia dochodowego indywidualnego gospodarstwa?
Głęboko wierzę w sens działań oddolnych i społecznego oporu przeciw korporatyzacji procesu wytwarzania żywności, a zainteresowanie zagadnieniami ekologicznej i zrównoważonej uprawy i hodowli roślin oraz chowu i hodowli zwierząt rozwijam studiując rolnictwo na Wydziale Rolnictwa i Ekologii w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. W kolejnych częściach cyklu „Ile naprawdę kosztuje nasze jedzenie” opowiem, w jakim celu pomidor z Chin wędruje do Afryki i Włoch, by wylądować na polskim talerzu jako produkt made in Italy oraz jak wielkoprzemysłowe monokulturowe uprawy transgeniczne doprowadzają do zaniku bioróżnorodności i rozłożonej w czasie śmierci gleby.
Iwona Siemieniuk
scenarzystka, śpiewaczka, z pierwszego wykształcenia – prawniczka, autorka projektów @dobryoddech i @sustainablerecession. Wierzy, że indywidualna przemiana jednostki i najdrobniejsze nawet działanie dla dobra całości są drogą do uczynienia tej planety lepszym miejscem do życia. Daje swój głos tym, którzy go nie mają i wypatruje końca gospodarki opartej na wzroście.